Rano postanawiamy zostać kolejny dzień, czuje się na tyle dobrze aby dzisiaj powtórzyć próbę dotarcia na Nordkin. W ciągu dnia kręcimy się po okolicy. Postanawiam wyruszyć wcześniej niż wczoraj. Planowo miało być między 14 a 15, ostatecznie wyruszam o 16. Wyposażony w doświadczenie kreślę zdecydowanie szerszy łuk po którym się będę poruszał i mocne postanowienie: żadnego kombinowania jeśli trzeba zdejmuję buty i brodzę w rześkiej wodzie.
Pogoda zdecydowanie gorsza, temperatura na starcie poniżej 10*C i słońce też nie będzie mnie dzisiaj rozpieszczać.
Przylądku Nordkinn – wróciłem! 🙂
Podobnie jak wczoraj, samochód na parkingu obok lotniska, potem wzdłuż siatki, w głowie mam plan aby się trzymać „paćki T” i szukać ścieżki – wczoraj się naimprowizowałem wystarczająco. Szło dobrze jakieś 3-4 kilometry. Przy pierwszej bosej przeprawie już szedłem swoją drogą – jak się później okażę zdecydowanie za szybko zacząłem skręcać w kierunku przylądka. Droga to ciągłe przecinanie niewielkich wzniesień, miejscami gołoborza i podmokłe łąki. Staram się trzymać w bezpiecznej odległości od wybrzeża. Przechodzę przez długie pole sporych rozmiarów nieregularnych głazów, w zasadzie popękanych bloków skalnych – jak dobrze że są suche, można w miarę szybko przeskakiwać z jednego na drugi, łatwo o poważną kontuzje ale nie czas aby o tym teraz myśleć.
Wspominałem że sporo reniferów po drodze spotkałem, nie wspomniałem jednak że znalazłem kilka sztuk poroża – pamiętam że kiedyś jako dzieciak łaziłem zupełnie bezskutecznie po sądeckich lasach w poszukiwaniu poroża jeleni, tutaj w ciągu 2 dni natknąłem się na kilka sztuk poroży.
Pogoda się psuje – chmury nisko zalegają i jest zdecydowanie zimniej niż dzień wcześniej. Dochodzę do miejsca gdzie wedle moich wyliczeń należy zacząć kierować się bardziej na północ, bo jestem gdzieś na półwyspie Nordkinn – już blisko celu.
Velkommen Kinnarodden
Mijam tablice informująca że jestem na terenie przylądka Nordkinn, znaczy że zaraz będę stał na najdalej wysuniętym na północ skrawku Europy. Mijam 2 osoby – dziwnie zobaczyć ludzi tutaj. Pozdrawiamy się i każdy idzie w swoja stronę. Wyglądają na bardzo zmęczonych co nie wiedzieć dlaczego utwierdza mnie w przekonaniu że to już tylko max 5-10 minut. Trochę mnie dziwi w zasadzie dlaczego nie ma ludzi – przecież to środek sezonu. Oboje mijanych turystów (w zasadzie nie wiem czy była to para mieszana czy nie) miało duże wyprawowe plecaki (zdecydowanie maja namiot), w oczy rzuciły mi ich się buty: ciężkie półautomaty. Ale przyznaję że przez chwile zazdrościłem im twardych podeszw. Moje stopy powoli zaczęły sygnalizować że podejściówki są super ale nie idealne.
Idę po wielkim prostokątnym kamiennym stole – takie przynajmniej mam wyobrażenie, co ciekawe z 5 minut zrobiło się ponad 40 i koniec niby jest ale jeszcze nie teraz. Mchy, porosty, kamienie i skrzeczące ptaki, po powrocie sprawdziłem że były to pardwy – coś jak kuropatwy. O mało nie rozdeptuje gniazda. Nie ma drzew, krzaków więc gniazdo a w nim jajka leży po prostu na ziemi.
Zza chmur wychodzi słońce, mimo tego wciąż jest zimno. Widzę coś jakby koniec, kolejny dzisiejszego dnia zresztą. Tak to jednak jest koniec, tylko co robi tutaj to cholerna przełęcz! Jest głęboka schodzi do kilkunastu metrów nad poziomem morza – pokaźnych rozmiarów dodaje jej fakt nie posiadania żadnych krzaków. Zakładam że w lesie nie robiłaby takiego wrażenia. Tutaj jednak mam za sobą ok. 24 kilometry i kolejne 24 km drogi powrotnej.
Przylądek Nordkinn – najdalej na północ wysunięty przylądek Europy
Schodzę w dół z nadzieja że to już ostatnie podejście, przynajmniej w tą stronę. Wspinam się na skały po przeciwnej stronie. Dalej się nie da, Przylądek ostro opada w kierunku morza. Jest kilka minut przed 22. Kilka zdjęć, zjadam batony zapijając je herbata z termosu. Jest zimno, naciągam czapkę i kaptur na głowę, chowając się przed wiatrem za wielkimi kamieniami Krótki masaż stóp i ruszam z powrotem – chce być w hotelu ok. 4/4:30 rano.
Pełen nowych sił na nowo chłonę wszystko wokół, czuje się jakbym dopiero wyszedł z samochodu. nawet truchtam przez wielki stół. Kilka kilometrów od przylądka, trafiam na namiot dwójki którą wcześniej mijałem. Rozbili się w malowniczym miejscu tyle tylko że na odsłoniętym i wietrznym terenie. Wstając rano będą mieć fajny widok ze śpiworów, ale ja nie lubię spać na przeciągach – kwestia gustu.
Red Tree – „szlak” na Nordkinn
Trzymam się ścieżki, momentami jest bardzo wyraźna by zaraz zniknąć pomiędzy rumoszem skalnym. W międzyczasie pada mi zegarek, kończy zapis na 34,75 km. Pogoda psuje się zupełnie, o słońcu nie ma co marzyć.
Ścieżka zatacza jeszcze szerszy łuk niż się spodziewałem, teoretycznie dokładam kilometrów ale za to wydaje się bardziej „płaska”. Momentami sypie drobny śnieg – widoczność ogranicza się do 100-200 metrów. Brodzenie boso w lodowatej wodzie przy akompaniamencie padającego śniegu wydaję się mało atrakcyjne. Nie było jednak tak źle – w pierwszej chwili przynosiło nawet przyjemną ulgę, ale tylko przez chwilę. Przez większą część drogi powrotnej trzymałem się „paćki T” – w miejscach gdzie należało przekroczyć potok były nawet „ułożone” kamienne brody. Przy niższym stanie wody można się było pokusić o próbę forsowania bez zdejmowania butów, teraz jednak nie było o tym mowy. Poza tym te narzucane kamienie były bardzo śliskie, o czym się przekonałem – przed kąpielom uchroniły mnie tradycyjnie kije trekkingowe. Zdecydowanie lepiej było przechodzić poniżej lub powyżej ułatwień.
Przy ostatnim wzgórzu z którego było widać już Mehamn pogoda zaczęła się poprawiać, zrobiło się trochę cieplej. W hotelu melduje po 3 rano. Na mieście bez zmian – tylko lisy imprezują.
Całość zajęła mi 11h 20 min, odległość jaka pokonałem to ok. 50 km. Do momentu kiedy działał mi zegarek, zrobiłem niecałe 35 km w tym ponad 1300 m wznoszenia przy maksymalnej wysokości 306 m n.p.m.
Zadowolony a w zasadzie dumny szybko zasypiam – rano nie jest tak źle, nawet ze stopami jest O.K. Opuszczamy mikołajowe muzeum i jedziemy na Nordkapp.