Rumuńskie Karpaty – góry o których nasłuchałem się i naczytałem będąc nastolatkiem – oddział PTT w Nowym Sączu, którego przez jakiś czas byłem członkiem, cyklicznie organizował wyjazdy w te dzikie i piękne góry. Nigdy nie załapałem się na żaden z tych wyjazdów, ale jak to mówią: co się odwlecze… 🤗
Góry Fogaraskie – najwyższe góry Rumunii
Pierwszy raz rumuńskie Karpaty miałem okazję zobaczyć i przejechać przez kultową Trasę Transfogarską w 2009 roku – kiedyś napisze coś więcej o tej trasie. Dzisiaj jednak będzie o wejściu na najwyższy szczyt rumuńskiej części Karpat czyli Moldoveanu. Zacznijmy jednak od podstawowych informacji. Moldoveanu to położony w Górach Fogaraskich (Făgăraș) najwyższy szczyt Rumunii i jednocześnie najwyższy szczyt Karpat Południowych, a także Karpat leżących poza Tatrami. Góry Fogaraskie, przez Polaków często nazywane Fogaraszami, znajdują się w środkowej Rumunii i tworzą stosunkowo rozległe pasmo górskie. Główna grań rozciąga się ze wschodu na zachód i ma około 70 km, natomiast rozpiętość południkowa to maksymalnie 45 km. Boczne grzbiety, które odchodzą na północ mają około 15-20 km długości i w większości miejsc ich spadek jest gwałtowny. Te odchodzące na południe są nieco dłuższe – 20-25 km i zdecydowanie łagodniejsze. Historycznie Góry Fogaraskie stanowiły granicę pomiędzy leżącym na północ od nich Siedmiogrodem, zwanym też Transylwanią, a znajdującą się na południe Wołoszczyzną. Moldoveanu w całości znajduje się na obszarze Wołoszczyzny i leży w grani jednego z bocznych, południowych ramion. Tyle suchych faktów. Teraz ja i Moldoveanu.
Moldoveanu, który szlak wybrać?
Większość turystów wybiera drogę na szczyt od zachodu, w okolicach jeziora Bâlea, dojeżdżając najpierw wspomnianą już przeze mnie, w pierwszej części wpisu, i opisaną zresztą też, słynną Trasą Transfogarską. Wyruszając z tego miejsca możecie nastawić się na stosunkowo łatwą drogę i jednocześnie bardzo ciekawą widokowo, ale jednocześnie zatłoczoną – zwłaszcza przy ładnej pogodzie. Początkowo planowałem wybrać właśnie trasę od jeziora Balea, ostatecznie jednak padło na inną drogę. Góry miały być puste i dzikie – tak przynajmniej zakodowała je moja wyobraźnia, a decydując się na te popularne punkty startu, obraz ten zostałby zaburzony. A tego sobie czynić absolutnie nie chciałem. 😉 Tak mi się przy okazji przypomniało – ukraińskie Karpaty i Howerla (tutaj), najwyższy szczyt Ukrainy – też jawiły się w mojej głowie jako nieskalane stopą ludzką, dziewicze terytoria, a tak – delikatnie to ujmując – nie było. Nie chciałem po raz kolejny przeżywać zawodu. 😅
Wracając do meritum, czyli do wejścia na Moldoveanu. Moja podróż zaczyna się już w miejscowości Viștișoara, gdzie zatrzymaliśmy się w świetnym hotelu Ana – Bed and Breakfast – widoki z przestronnych tarasów są niesamowite i robią naprawdę duże wrażenie. Góry zdają się być na wyciągnięcie ręki – tym bardziej, niecierpliwie wyczekuję poranka, gdy zacznę moją podróż ku spotkaniu ze szczytem. Z czystym sercem mogę polecić Wam to miejsce – jeśli kiedyś będziecie w tamtejszych okolicach, śmiało, nie wahajcie się, to dobry wybór na nocleg – przemili właściciele, fajny klimatyczny wystrój.
Fogarsze – przez pola i bezdroża
Kiedy wychodzę z hotelu jest jeszcze noc – ciepła i spokojna. Nade mną „resztki” księżyca i delikatnie migoczące ostatkiem sił gwiazdy na tle wolnego od chmur nieba – niezmącona klarowność czasu i przestrzeni, nieskończenie idealny ład. Ulotna chwila kontemplacji, wydarta ze szponów pośpiechu, pryska wtem niczym bańka mydlana. Kojący moment, wolny od natłoku myśli, wygasa, po czym ulega zupełnemu rozproszeniu – pora ruszać. Po cichu liczę, że jeszcze dzisiaj do mnie powróci.
Na punkt startu wybieram szlak nieopodal miejscowości, w której tymczasowo stacjonujemy. Aby do niego dotrzeć, przedzieram się, nadal w objęciach nocy, przez niezauważalne, przynajmniej na pierwszy rzut oka (zwłaszcza po ciemku), przeszkody – przez kukurydziane pola, przez drogi wszelkiego rodzaju – pozostawiające wiele do życzenia, jednak tamtego dnia, za wiele o tym nie myślę. Mknę 🤨 (chociaż w tym przypadku może to nie najlepiej użyte słowo) przez te wszystkie rodzaje nawierzchni wszelakich – przez szczątkowy asfalt przemieszany z drogę szutrową, poprzez drogę szutrową w całości, aż po dróżkę leśną, która może i nadaje się dla traktorów albo innego ciężkiego sprzętu leśnego, ale nie dla Skody Fabii przecież. Dalej nie pojadę, nie da rady. Zostawiam auto w lesie – powiedzmy, że na jakimś leśnym parkingu – niech czeka na mój powrót. 🚗
Właśnie taką Rumunię lubię najbardziej. Nie przez przypadek na punkt początkowy wybrałem miejscowość, gdzie u podnóża gór znajduje się zaledwie kilka domostw. Małe wioski i miejscowości, które wyglądają na lekko „zapóźnione” mają dla mnie największy urok. To w nich możemy jeszcze spotkać wozy ciągnięte przez konie albo nawet osły – przyznajcie, rzadko współcześnie mamy taką możliwość. Ale nie będę się w tym miejscu rozpisywać o samej Rumunii.
Na szlaku na najwyższy szczyt Rumunii
Kiedy zaczynam, teraz już pieszą, wyprawę w kierunku szczytu, w dalszym ciągu jest ciemno (u mnie start, kiedy wokół króluje jeszcze noc to zazwyczaj standard) – z samochodu wychodzę przed 5-tą rano. Na szczycie chcę stanąć jak najwcześniej – nie musieć podchodzić w czasie największego upału i zdążyć przed tłumami. Według informacji od miejscowych będę potrzebował ok. 6,5 – 7 godzin, aby wejść na górę – cóż, brzmi ambitnie. Tak, dobrze widzicie – zebrałem potrzebne mi informacje od miejscowych. Na dodatek, nie miałem nawet dobrej mapy – jedynie jakąś mapę „sytuacyjną”, na szybko wydrukowaną z Internetu. U mnie tak to już bywa najczęściej – w taki sposób podróżuję i intuicja jeszcze mnie nie zawiodła (za bardzo, bo to że trochę pobłądzę traktuje jako pewien standard) 😂 . Nie będę polecał takiego rozwiązania – w końcu pewnie lepiej się przygotować.
Z werwą maszerując naprzód, rozświetlając drogę czołówką. Powoli czuję na karku coraz intensywniejszy, świeży powiew poranka. Robi się jasno. Mrok ustępuje miejsca światłu. Nocne stworzenia zapadają w sen, budzi się nowy dzień, dla mnie piękny górski dzień. Zapowiada się wyborny dzień. W początkowym odcinku trasy podążam przez las. Cienie rzucane przez potężne świerki, dając schronienie przed coraz mocniej świecącym słońcem, ofiarowują mi w darze przyjemne uczucie ukojenia. Wszechogarniająca zieleń napełnia spokojem całe ciało, każdą komórkę, tylko od czasu do czasu, z różnych stron, gdzieś między drzewami, słychać szelest przemykających niezauważenie leśnych stworów. Co głośniejsze hałasy burzą chwilowo harmonię i powodują u mnie wyostrzenie zmysłów, by za moment wszystko mogło powrócić do równowagi. Zachowuję czujność – przecież w tych lasach są niedźwiedzie. Raczej wolałbym żadnego na swojej drodze nie spotkać. Przyspieszam. Za moment opuszczę las.
Wychodząc z lasu kieruję się na trasę oznakowaną czerwonymi trójkątami. Tymi ścieżkami najczęściej poruszają się pasterze i ich stada. Pogoda dopisuje – świetna widoczność – prawie bezchmurne niebo, łagodny wiatr. Idealnie. Początkowo przemierzam malowniczą dolinę. Każda wędrówka, podróż albo wycieczka to dla mnie ogrom radości i wrażeń. I to właśnie uczuciami, jakie im towarzyszą chcę się dzielić z Wami. Przemieszczam się wzdłuż wartko płynącego potoku, kierując się w stronę przełęczy Portița Viștei, by następnie rozpocząć dalsze podejście w kierunku Viștea Mare (trzeci co do wysokości szczyt w Rumunii).
„To jest moje życie. Nie chcę innego”: 'Życie pasterza’
Cały czas utrzymuję dobre tempo – idę dosyć szybko i prawie wcale się nie zatrzymuję – poza czasem na zrobienie zdjęć. Po drodze mijam schron – dziwne, że zamknięty. Nie spotykam nikogo, dopóki nie trafiam na pasterzy, którzy dopiero wstają. Śpią na halach, pilnując owiec, a ich obozowisko to jedynie miejsce na ognisko i coś na kształt namiotu – folia rozciągnięta na kilku patykach. Przez moment trochę im nawet zazdroszczę – wyobrażam sobie, jak to musi być przyjemnie wieść takie proste życie. Budzić się bladym świtem, zasypiać pod rozgwieżdżonym niebem. Żyć w otoczeniu górskiej ciszy pośród zjawiskowych krajobrazów. Potrzebować tak niewiele. Niewiele oczekiwać. Problemy i zmartwienia pierzchające wraz z podmuchem górskiego wiatru. Niemal cały czas na łonie natury, gdzie wszystko zdaje się być łatwiejsze, mniej skomplikowane. Chociaż zapewne to, moje wyidealizowane na potrzeby chwili, wyobrażenia i wcale nie jest tak lekko, jak sobie myślę. Zresztą, przecież na dłuższą metę nie umiałbym tak żyć – po krótkim czasie dopadłaby mnie monotonia i musiałbym uciekać w poszukiwaniu nowych doświadczeń. Coś mi się wydaje, że szybciej niż sądzę, zatęskniłbym za troskami mojej doczesnej codzienności. Z bujania w obłokach, niechybnie wyrywają mnie ujadające psy pasterskie, strzegące stada przed dzikimi zwierzętami. Czyżby uznały mnie za jedno z nich? Po chwili konsternacji wymieniam z pasterzami kilka zdań – zgodnie z tym, co wcześniej czytałem, pytają o papierosy. Nie palę, więc nie pomogę. Obszczekiwany przez psy, odchodzę. Psy pasterskie to może być problemowa przygoda, zwłaszcza, gdy w pobliżu nie ma pasterzy. Mnie, na szczęście, potraktowały łagodnie. Można wręcz powiedzieć, że zachowały się bardzo uprzejmie. 🐕
Przełęcz Portița Viștei – po prostu pięknie
W końcu docieram do przełęczy Portița Viștei – tym samym jestem już na wysokości 2310 m n.p.m. Przede mną nieco strome podejście skalną ścieżką. Super – nareszcie trochę bardziej wymagający odcinek szlaku – podejście w rumoszu i coraz bardziej obiecujące widoki. To mi się podoba. Ufff – zdobywam Viștea Mare (2527 m n.p.m.). Dopiero tutaj spotykam pierwszych turystów. Wymieniamy życzliwe uśmiechy i każde z nas kontynuuje własną górską podróż. W tym miejscu robię krótką przerwę na sesję zdjęciową. Widok jest niesamowity – pode mną cała główna grań Fogaraszy, począwszy od szczytu Urlea (2473 m n.p.m.) na wschodzie, aż po Negoiu (2535 m n.p.m.) na zachodzie. Chciałbym zostać dłużej, ale czas goni nieubłaganie – muszę ruszać naprzód. Jestem tak blisko celu – już czuję przedsmak szczytu. Jeszcze moment i będę delektować się pełnią radości i szczęścia. Jeszcze moment. Jeszcze trochę. Zaczynam odczuwać zmęczenie, ale mam wrażenie, że tym razem jest mniej dotkliwe. Przyspieszam. Adrenalina dobrze wypełnia swoje zadanie. Krew pulsuje szybciej. Mięśnie nie pozwalają głowie dojść do głosu – o tym, jak ogromną wykonały pracę, przekonam się dopiero później.
Viștea Mare – jeszcze chwila i stanę na Moldoveanu
Schodzę do przełęczy, która oddziela Viștea Mare od Moldoveanu. Jest krótka, ale dosyć głęboka. Przemieszczam się wąską granią, a po drodze muszę zejść do ostro wciętej szczerbiny. Trochę wyzwań w końcowym odcinku nie zaszkodzi. Chociaż nie jest to jakiś bardzo trudny odcinek, to znajdują się tutaj ułatwienia w postaci krótkich łańcuchów. Jeszcze tylko trochę wysiłku dzieli mnie od dotarcia do celu. Tak niewiele pozostało.
Moldoveanu żywioły sprzyjają, jestem na dachu Rumunii
Kilka ostatnich kroków i jest, udało się – docieram na szczyt. Na sam wierzchołek rumuńskich Karpat. ⛰ Cel, upragniony od dawna, nareszcie zdobyty. Wielkie nastoletnie marzenie spełnione . Najpierw nasycam wzrok, potem żołądek – trochę zgłodniałem – po drodze nie za bardzo miałem chęć na jedzenie. Jestem zupełnie sam – lepiej być nie może. Sam na szczycie. Nikogo na horyzoncie. Nawet chmury ustępują mi dzisiaj miejsca. Rozpierzchając się łagodnie, pozwalają na samotne delektowanie się długo wyczekiwanym „zdobycie” Moldovean. Sprzyja również wiatr, wprawiając jedynie w delikatny trzepot, powiewające na górze flagi. Dołączam, do tego licznego grona, także swoją. I słońce też jest łaskawe – nie grzeje za mocno. Lepiej sobie wymyślić sobie tego nie mogłem. Tylko cisza, ja i Fogarsze 😍
Jeszcze chwila odpoczynku. Pozwalam myślom odpłynąć. Wpisuję się do książki pamiątkowej, robię kilka zdjęć.
Droga na szczyt zajęła mi poniżej 5 godzin. Wracam. Jestem szczęśliwy. Kiedy upłynęła droga powrotna – tego nie wiem.
Okulary przeciwsłoneczne i krem do opalania 😉
Jeszcze kilka wskazówek na zakończenie, czyli o tym, co może sprawiać pewne trudności i na co lepiej być przygotowanym (dla niektórych to wcale nie będą trudności, a raczej wyzwania i dodatkowe atrakcje – jak dla mnie na przykład). Cała droga na szczyt jest dość długa – dobra kondycja i sprawność fizyczna wskazane. Bardzo często występują zejścia w dół przełęczy, a następnie ponowne wejścia (jak to często w górach). Przy kiepskiej pogodzie, gdy na przykład dopadnie nas deszcz (a pogoda w górach bywa zmienna), trzeba uważać, żeby się nie poślizgnąć (sporo kamienistych odcinków). Jeżeli ktoś nie czuje się na siłach, to wejście na Moldoveanu można rozłożyć w czasie – nie wspomniałem wcześniej, ale pod przełęczą Portița Viștei minąłem rozbity namiot w którym jeszcze smacznie spali odkrywcy rumuńskich Karpat. No i oczywiście warto zadbać o wygodne buty, ubrania (np. kurtkach przeciwdeszczowych/przeciwwiatrowych), okulary przeciwsłoneczne i krem do opalania – tego dnia sprawdził się bezbłędnie. Warto również wiedzieć, że na całej trasie są duże problemy z zasięgiem – dlatego lepiej mieć ze sobą wydrukowaną mapę. Tyle podpowiedzi z mojej strony, resztę niech każdy zorganizuje według własnych potrzeb.
Mam nadzieję, że udało mi się oddać klimat wyprawy i chociaż trochę zachęcić Was do zdobycia tego niezwykłego szczytu. A może już go zdobyliście i chcecie podzielić się swoimi wrażeniami? Czekam na nie w komentarzach.
Metryczka:
nazwa: Moldoveanu
lokalizacja: Góry Fogaraskie (Făgăraș), Karpaty, Rumunia
wysokość: 2544 m n.p.m.
wybitność: 2045 m
uwagi: Moldoveanu jest składowym m.in: Korony Karpat, Korony Najwybitniejszych szczytów Europy (MDW), Korony Europy
data wejścia: 17.08.2017