Home PODRÓŻEINDIE Indyjscy zaklinacze węży i indyjska kuchnia uliczna Indie#6

Indyjscy zaklinacze węży i indyjska kuchnia uliczna Indie#6

dodał damian
Indie na własną rękę: Tatapani - McLeod Ganj, marzec 2009, Dzień 6

O poranku otrzepujemy z łóżka i naszej pościeli tynk z sufitu – to w sumie już nas nawet nie dziwi. I idziemy na szybkie śniadanie i ładujemy się do naszej terenówki. Ruszamy w drogę do McLeod Ganj nazywana „Małą Lhasą”. Cały dzień w samochodzie, początkowe atrakcyjne górskie tereny zastąpiły monotonne płaskie przestrzenie. Czasami tylko zatrzymujemy się zrobić fotkę komuś lub czemuś. Godziny mijają a ja robię się coraz bardziej głodny. Kierowca powiedział, przynajmniej tak mi się wydaje że ma spoko miejscówkę po drodze.

Jak się je w Indiach – indyjska kuchnia uliczna

Docieramy w końcu do miejsca gdzie mamy mieć obiad – na pierwszy rzut oka to nie może być to! Dach z falistej blachy opartej na palach + miejscami deski – takie jakby ściany. W kotłach na dużych palnikach coś się gotuje, woda do picia z czegoś co mi przypomina bojler. O.K. Jestem głodny, siadam na ławce takiej w starym stylu, tj. dwa słupki wbite w ziemię i na nich deska, stół podobny tylko bardziej się lepi. Kucharz, właściciel w jednej osobie pyta z czego sobie życzę? Naprawdę? Myślę Pizza quattro formaggi ale ostatecznie zadowolę się jego rekomendacjami byle bez mięsa. Na początek jakiś dal, typowo warzywka w jakimś sosie do tego czapati wypalane nad płomieniem palnika gazowego – jednoznacznie kojarzy mi się ten palnik ze spawarką. Przyznaję że czapati ze spawarki są jednymi z najlepszych jakie jadłem. Wychylam 4 miski z rożnymi dalami. Gospodarz zachwycony ilością pokarmu jaką w siebie wrzuciłem proponuje na dobre trawienie jakąś gulaszopodobną miksturę i kubek wody z bojlera do zapicia. Mikstura pali moje usta, gardło i przełyk – jest bardzo ostra ale w zasadzie mi smakuje. Na koniec zjadam jeszcze jedną miskę dalu i kilka spawarkowych czapati. Szczerze mówiąc w tej budzie, bo trudno nazwać to miejsce w jakiś inny sposób zjadłem jeden z najlepszych posiłków – wiem brzmi absurdalnie ale to było fantastyczne żarcie. Jestem pełny i szczęśliwy – jak nic w dalu był hasz.

Oko w oko z zaklinaczem węży

Aga nie dała się namówić na obiad, poszła się przejść – daleko nie odeszła, bo po chwili wróciła z krzykiem i nową przyjaciółką. Nowa przyjaciółka to w zasadzie duet: starsza pani i jej kobra. Kobra co jakiś czas wysuwała się owej pani spod sari w okolicach piersi co niewątpliwie dodawało pewnej grozy przy spotkaniu. Nasz gospodarz – kucharz twierdził że kobra została pozbawiona jadu ale prewencyjnie przepędzili kobietę. Nie wspomniałem ale gospodarz nie mówił po angielsku, moje hindi też nie bardzo, ale całkiem dobrze się dogadywaliśmy 😀

To tyle jeżeli chodzi o obiad – jedziemy dalej coraz bardziej zmęczeni i senni.

Mcleod Ganj hotel – nasza indyjska noclegowa perełka

W końcu docieramy na miejsce, McLeod Ganj – główny ośrodek tybetańskiej emigracji w Indiach. Nasz hotel okazuje się wypasiony – znaczy ma wannę a nie tylko dziurę w podłodze, ma telewizor! Mamy balkon z widokiem na piękny bodaj pięciotysięcznik. Do tego taras na dachu na którym można zjeść śniadanie, wypić herbatę, poczytać lub po prostu się pogapić na świat wokół.

Wszędzie sporo świątyń tybetańskich oraz rzesze mnichów. Jeszcze przed pójściem spać idziemy na miasto, całkiem sporo białych – poszukują oświecenia, chcą spotkać Dalajlamę, my chyba też.

podobne wpisy

Dodaj komentarz