Indie na własną rękę: McLeod Ganj, marzec 2009, Dzień 9-10
Gdy Luxury Bus nie jest aż tak luxury
18:30 czas wyruszać w drogę powrotną, nasz „luxurybus” nie jest luxury. Ruszamy, początkowo na krętym zjeździe pełnym szalonych serpentyn kilka razy byłem pewien że szybko zakończymy naszą podróż tym pojazdem. Ostatecznie przeżyliśmy. Jest ciasno, ja ubrany w spodenki bo było ciepło, ale już ok. 22-23 zaczynam bardzo tego żałować, okno co rusz się otwiera przez co wieje wprost na moje kolano. Na jednym z przystanków przywiązuje okno do jakiegoś haczyka – w końcu przydaje się do czegoś fragment linki który mam na nadgarstku.
Staramy się spać, wiercimy się szukając dobrej pozycji w „luxury busie”- na jednym z przystanków, zauważam że jesteśmy jedynymi białymi w tym przybytku – co za spostrzegawczość. Nad ranem szukając nowej wygodnej pozycji, nagle za oknem widzę jak wyprzedza nas koło, w sensie opona z felgą, w zestawie brakowało samochodu. Od razu się zatrzymujemy – okazuje się że to koło naszego busa, stąd brak reszty. Kierowca i kilku pasażerów jak gdyby nic, zabiera koło, które zakończyło swój solowy rajd nieopodal w rowie, wrzucają je do bagażnika i jedziemy dalej. Koło było jednym z czterech które było na tylnej osi – dlatego jak rozumiem można jechać dalej?
Znów w Delhi
5:30 luxury bus dojechał do Delhi, tyle tylko że to jakieś totalne zadupie. Współpasażerowie szybko się rozpierzchają, my lekko zdezorientowani staramy się jakoś ogarnąć. Okazuje się że jesteśmy daleko, daleko od centrum że o lotnisku nie wspomnę. Ruszamy przed siebie.
Jest jeszcze szaro, słońce nie wzeszło, idziemy szukając jakiegoś wyjścia z tej sytuacji.. W poszukiwaniu rozwiązań, trafiliśmy w jakieś slamsy, szybko, najszybciej jak to tylko możliwe spieprzamy stamtąd. Dla budzących się tubylców stanowimy niezdrowe jak nam się przynajmniej wydaje zainteresowanie, zwłaszcza Aga. Wracamy do „głównej” drogi. Widzę słonia, biegnie skrajnym pasem. Patrze na Agę, ona na mnie – ciężka noc za nami ale to się dzieje –bezpański słoń biegnie ulicą. Wybuchamy śmiechem.
Slumsy, agresywnie ciekawi lokalsi teraz bezpański słoń – trzeba szybko złapać taxi, riksze, cokolwiek. Wzeszło słońce, pojawiają się pierwsze riksze- łapiemy jakąś i jedziemy do centrum – uff.
09
Poranek w Delhi: pracownicy służb porządkowych zamiatają ulicę, zgarniając wszystko co kilkanaście metrów „na kupkę”, którą następnie podpalają – urocze ognisko; głównie liście papierki i woreczki foliowe.
McDonald’s – Śpij smacznie, śniadanie czeka
Odnajdujemy McDonalda. Przysiada się do nas jakiś Szwajcar, który właśnie wrócił z Tajlandii – jemy razem i dzielimy się historiami ostatnich dni. Nawet ja czuje się nieswojo gdy w Macku prawie wszystko jest vege. Po śniadaniu ruszamy dalej – odnajdujemy w końcu metro. Przy zejściu do stacji stanowisko ogniowe, przed którym stoi żołnierz w wersji bojowej – specjalista nie jestem ale zamiast pistoletu z ręku dzierży karabin. Na workach z piaskiem spoczywa karabin maszynowy – wielki karabin skierowany w stronę wejścia – reaguje zwykłym „aha” tak tutaj wyglądają „kanary”.
W przedziałach specjalnie oznaczone miejsca siedzące dla kobiet. Sporo ludzi ale im dalej od centrum tym luźniej. Dojeżdżamy do końcowego przystanku, po drodze metro na niektórych odcinkach staje się kolejką naziemną a nawet nad ziemną – przejeżdżając nad biednymi dzielnicami Delhi.
Z ostatniego przystanku, szukam rikszy na lotnisko i mam bliżej nieokreśloną potrzebę nie przepłacenia za to że jestem biały. Przyznaję że ceny znacznie niższe niż tydzień temu, w końcu jesteśmy opaleni i zakurzeni – tym samym zdecydowanie bardziej swojscy. Zagaduje młodego chłopaka, studenta o cenę rikszy na lotnisko – cena rożni się od tej jaką ja otrzymałem. Rozmawiam znów z rikszarzami że wiem ile kosztuje przejazd, oni na to że i tak mnie po takiej cenie nie zwiozą i już. Wkurwiłem się, student który uznał całą sytuacje za haniebna dla Indii, bardzo chcę zmyć plamę na honorze załatwia skądś policjanta. Gdy tylko wychylamy się zza rogu, riksiarze wiedząc o co chodzi dają nogę. Nie wszystkim udaję się uciec – gliniarz wybiera jednego z kierowców, nakazuje mu zabrać nas na lotnisko za 1/5 ceny jaka wcześniej mi proponowali. Wsiadamy, na koniec policjant teatralnie wręcza nam swój numer. Rikszarz bez słowa wiezie nas na lotnisko – dojeżdżamy, płacimy umówiona kwotę i dorzucamy napiwek. Kierowca, mocno zdezorientowany uśmiecha się, chce nam nieść plecaki – przybijamy piątki i się rozchodzimy. Nie o kasę chodziło ale po prostu miałem dość.
„Każda podróż ma swój kres, a ja z całą pewnością jeszcze nie dotarłem do kresu mojej”
Przed nami 12 godzin na lotnisku, nie chce nam się wracać do miasta, w zasadzie nic nam się nie chce bierzemy kąpiel w kiblu na lotnisku, najpierw Aga potem ja. Trochę drzemiemy, leżymy jakoś przelatuje te 12 godzin.
Oryginalny sposób na spędzenie urodzin – Aga dzisiaj świętuje swoje 30 urodziny – można mieć imprezę z wielkim tortem ale można tez mieć lotnisko party. To były jedne z bardziej oryginalnych imprez urodzinowych na jakich byłem. Ja tez chce taką imprezę na swoje 30-ste urodziny – może być w innym miejscu, gdziekolwiek 😉