nazwa: Mulhacén
lokalizacja: Hiszpania, Góry Betyckie
wysokość: 3478,6 m n.p.m
wybitność: 3286 m
uwagi: Mulhacen zaliczany jest do Korony Europy, jest jednocześnie trzecim szczytem pod względem wybitności w Europie.
Wejście na szczyt nie przedstawia żadnych trudności technicznych.
data wejścia: listopad 2016.
Mulhacén w jeden dzień
Na skróty, nie znaczy szybciej
Dobra, szybki start – tak jak lubię na początek trzeba się rozgrzać… zimno daje się we znaki, prawa część twarzy drętwieje od wiatru. Odpuszczam spacer asfaltową drogą, którą w sezonie można podjechać kilka kilometrów dalej na przełęcz i idę na skuśkę, ścinając fantazyjne zakręty. Szybko się wznoszę, mam dobre tempo, aż sam jestem zdziwiony. Mam nadzieje że góry są dobrze oznakowane, bo standardowo nie mam mapy…
Dochodzę do miejsca gdzie drogi się rozchodzą w prawo i lewo, cóż postanawiam iść dalej ścieżką na skuśkę, wydaje się być racjonalnym wyjściem bo wiedzie jakby środkiem… Rumosz staje się coraz bardziej zalodzony a ścieżka coraz mniej wyraźna… nisko zawieszone chmury utrudniają nawigowanie.
Po lewej dochodzę do urwiska, cóż… należało jednak iść w prawo… Tempo już nie tak dobre – ewidentnie wchodzę na szczyt który miałem ominąć łukiem aby zaoszczędzić cenny czas… ale jakoś nie mogę odpuścić i podchodzę dalej. Odpalam GPS w telefonie i uruchamiam googlemaps, zobaczę gdzie w przybliżeniu jestem. Tak jak myślałem podchodzę na Velete, klnę bo w opisach tras, twierdzą że w 1 dzień nie można zrobić obu szczytów, bez podjechania na przełęcz. Cóż nie podjechałem na przełęcz, nie aklimatyzowałem się – o skutkach czego jeszcze się przekonam później, poza tym dzień jest zdecydowanie krótszy.
Pico Veleta drugi najwyższy szczyt gór Sierra Nevada
W końcu staje na Velecie 3 398 m. n.p.m., uczucia mieszane, niby super jednak to trochę nie tak miało być…
Zgodnie z ostatnim wskazaniem GPS Mulhacen jest jeszcze kawałek przede mną, wydaje mi się że wiem w którym kierunku, więc wybieram drogę na skróty w stronę drogi, która wg mojej koncepcji prowadzi na Mulhacen i jest tą najwyżej położoną w Europie.
Szybki marsz w dół, początkowo łagodnie, potem coraz bardziej stromo by nad samą drogą zakończyć się kilkumetrową ścianą w dół… nie zejdę tędy, postanawiam iść wzdłuż, w końcu dojdę do miejsca gdzie będzie łatwiej. Zgodnie z oczekiwaniami udaje się w końcu.
Niestety zaczynam czuć pewien nieokreślony bliżej dyskomfort… coś jak kac, wypiłem wczoraj oglądając z miejscowymi mecz Realu i Legii kieliszek wina i kufel lokalnego piwa ale to nie może być to.
Na skróty bywa również szybciej
Trochę zblazowany człapię szeroką drogą, którą z powodzeniem mógłbym przejechać samochodem, gdy by była tylko otwarta i uprzątnąć te kilka skał. Dochodzę do szerokiego zakrętu z którego widać jak dużo jeszcze przede mną… widzę też iż ta cholerna droga klucząc serpentynami schodzi w dół by potem znów się wznosić. Na to nie ma zgody. Na lewo odchodzi niepozorna ścieżka, nie widzę gdzie prowadzi ale nie schodzi w dół i to jest wystarczający argument.
Skręcam w lewo, ból głowy jest lekko upierdliwy ewidentnie to efekt braku aklimatyzacji, szybkiego nabrania wysokości. Po chwili dochodzę do miejsca gdzie ścieżka urywa się by po kilkunastu metrach dalej pojawić się po drugiej stronie „przepaści”, nie mam ochoty i zasobów na odkrywanie w sobie talentu wspinaczkowego, jednocześnie nie zamierzam wracać do szerokiej i wygodnej drogi. Siadam, składam kije i przymocowuje do plecaka, tutaj olśnienie… wzdłuż ściany zawieszony jest łańcuch (jak w naszych Tatrach) a na nogi wykuto coś a’la rynnę. Mankamentem rynny była jej płytkość i była ukryta za wybrzuszeniem skały co uniemożliwiało obejrzenie gdzie wkłada się stopy. Pierwsze kroki to był dramat: uczucie rozbicia i lęk wysokości (bo takowy posiadam, czasami mniej, a czasami bardziej doskwierający). Powoli noga za nogą, przesuwam się wzdłuż przyklejony do ściany – co szczególnie miłe z każdym krokiem lęk odpływa i nawet ból głowy odpuszcza, pojawia się lekka euforia. Kończę trawers, zdejmuje plecak wyciągam telefon i wracam na łańcuch zrobić kilka samojebek – jest ewidentnie lepiej. Rozkładam kije, ubieram plecak i ruszam szybkim krokiem dalej.
Dochodzę do miejsca gdzie moja ścieżka łączy się z „główną” drogą. Było warto, oszczędziłem sobie ponad kilometr spaceru. Na mapie google skrót nazywa się „Over the guides. Paso de los guias”
Rupicapra pyrenaica pyrenaica Kozica pirenejska, kozica iberyjska
Na mojej drodze spotykam pierwsze żywe istoty od wejścia w góry: kozice, a dokładnie kozicę iberyjską. Nie wiem kto jest bardziej zdziwiony ja czy one. Powoli zbliżam się z aparatem aby zrobić kilka fotek, w końcu bez większego zainteresowania moją osobą schodzą w dół, ja idę dalej w stronę mojego Mulhacena.
Droga powoli wznosi się w górę, mój poziom dyskomfortu również. Znów na lewo odchodzi ścieżka, nie będzie odkryciem gdy napisze że opuściłem wygodną drogę na rzecz wąskiej ścieżki.
Ścieżka zaprowadziła mnie na szczyt górki z której Mulhacen był na wyciągnięcie ręki, jedynym mankamentem był fakt ze musiałem zejść ostro w dół, gdzie znajduje się schron turystyczny. W oddali od strony Velety poruszały się 2 osób, I-wsi ludzie dzisiaj w górach, szybko zmniejszała się odległość między nami – mieli ewidentnie lepsze tempo niż ja. Zejście do schronu odbyło się szybko, na zawietrznej leżało sporo śniegu co pozwoliło szybko ześlizgnąć się w dół.
Refugio Vivac de la Caldera schronisko u stóp Mulhacena
Przy schronie pokaźne stado kozic i muflonów. O dziwo schron był zamknięty… niemiłe zaskoczenie. Kilka fotek i wiem że ta górka przede mną to Mulhacen, kilka ścieżek wiło się po jego zboczu, by w końcu łączyć się w jedną w okolicach szczytu. Powoli, bardzo powoli wdrapuje się w górę. Góra jest pozbawiona wszelkiej roślinności (co nie jest dziwne na tej wysokości) i masz okazję podziwiać jak dużo prze Tobą… masz nadzieje że za następnym „pozornym” szczytem będzie ten właściwy. Czasami tylko chmury i śnieg ograniczały widoczność do najbliższych kilkunastu metrów. Pogoda zmieniała się z minuty na minutę: śnieg, słońce, zaraz znowu mgła i śnieg. Dwójka którą widziałem wcześniej w swoim zajebistym tempie zaczęła również podchodzić spod schronu. Ból głowy i brak sił coraz bardziej doskwiera. Wczoraj nie kupiłem żadnego proszka na ból głowy i wody tez mam mało – idę wolno, bardzo wolno – trochę kręci mi się w głowie, mam ochotę puścić pawia.
W końcu wyprzedza mnie dwójka sprinterów, wymieniamy się powitaniami ale szybko się okazuje że na tym musimy skończyć naszą konwersacje, bo oni nie mówią po angielsku a ja po hiszpańsku…
Kurwa moim marzeniem jest puścić pawia, oddam królestwo za Aspiryne. Robię przerwy co parę, może paręnaście metrów, oddycha mi się całkiem dobrze, tylko to zmęczenie, ból głowy no i nudności. Gdzieś we mgle słyszę głosy, jak nic jest to niemiecki, przypominam sobie wejście na Teide i niemieckie krasnoludki… po chwili okazuje się że faktycznie była to niemiecka ekipa. Szprechają że już bardzo blisko ale na szczycie wieje i nic nie widać bo chmury i śnieg, przynajmniej tak mi się wydaje że o tym mówili, bo niemiecki w liceum omijałem szerokim łukiem.
Widzę szczyt, sprinterzy schodzą już w dół, uśmiechamy się, przybijamy „piątki”.
Mulhacen – na szczycie najwyżej góry kontynentalnej Hiszpanii
Na szczycie zostaje sam, wszystko wokół trochę wiruje, ale jestem szczęśliwy. Wieje jak cholera, zaczyna się przejaśniać widoczność się poprawia robię kilka fotek, zjadam resztę czekolady, wypijam prawie wszystko co mi pozostało w butelce. Zdecydowanie za mało płynów. Kolejny szczyt do mojej Korony Europy – korony której nie zdobywam. Ukryty pośród skał, coś jakbym odpoczywał.
Nigdzie nie ma informacji że to Mulhacen, jest tylko metalowa tabliczka towarzystwa geograficznego, mała kapliczka i ruiny (najprawdopodobniej) schronu. Coraz więcej widać… widzę że mam kawałek drogi do przejścia do przełęczy pod Veletą.
Przed zejściem odpalam w telefonie Endomdo, zobaczymy ile będzie kilometrów. Zejście idzie całkiem szybko, ból głowy mnie jednak nie opuszcza. Przy schronie mijam znajomych sprinterów, nie zatrzymuje się jednak i idę dalej – korzystam z chwilowego przypływu energii. Na powrocie odpuszczam wszystkie drogi na skróty i wracam główną drogą. Upajam się radością zdobycia góry, każde najmniejsze podejście to walka… jestem zmęczony, bardzo zmęczony, do przełęczy pod Veletą jeszcze kawał drogi, a stamtąd to jakoś będzie…Aby iść w jako takim tempie mantruje, liczę, chłonę wszystko co przede mną bo obracając głowę na boki jest mi niedobrze i mam lagi jak stare Atari 🙂
Mulhacen, trasa powrotna
Ciszę przerywają tylko komunikaty z telefonu: sygnał GPS został utracony, przeszedłeś kilometr, sygnał GPS został odzyskany. Noga za nogą, koniecznie aby posuwać się na przód a w głowie zapętlił się fragment kawałka Włochatego: …każdy krok niesie pokój… – i tak mijały kolejne kilometry do przełęczy.
W końcu po 6-7 kilometrach jestem na przełęczy, po tej stronie zdecydowanie mocniej wieje. Szybko tracę wysokość, zbiegając prawie drogą asfaltową w dół , ból głowy staje się tylko wspomnieniem. Nogi wchodzą mi w tyłek… mam za sobą ponad 25 kilometrów, zostało jeszcze max. 4-5 km.
Do samochodu dochodzę przed zachodem słońca. Endomondo twierdzi że z Mulhacena zrobiłem 13,5 km w 3h 40min. Całość zajęła mi ok. 8,5-9 h.
„Nigdy nie jesteś pogromcą góry. Góry nie mogą być pokonane – pokonujesz twoje własne nadzieje, obawy, słabości.”
Jim Whittaker