Jest chwila po 16, koniec sierpnia – można rzec trochę późno na wyjście w góry.
Siedzę w bagażniku mojego Forka, masując stopy i przeklinając podejściówki – mam dzisiaj już w nogach ok. 29 km i 2400 m podejścia (Rysy i Koprowy). Oglądam 2 wielkie bąble na stopach – z nadzieją patrzę na buty do biegania, które wziąłem na wszelki wypadek. Szybka decyzja: zmieniam skarpetki, ubieram La Sportivy, zjadam ciepłego, ciapiastego banana, który „gotował się” przez ostatnie kilka godzin w zamkniętym samochodzie. Do plecaka dorzucam czołówkę, żele i batony jakie znalazłem w samochodzie, zostawiam jeden proteinowy, aby było czym się cieszyć po powrocie. Dziarsko ruszam z parkingu w kierunku hotelu Kempiński – bo gdzieś tam biegnie szlak na Krywań. Nie muszę pisać że ludzi jest „od groma”.
Wycieczkę na Narodową górę Słowaków czas zacząć
Odnajduje czerwony szlak i szybko opuszczam zatłoczone okolice jeziora, kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów dalej ludzi już nie ma. Mijam grupki turystów którzy zakończyli na dzisiaj swoją akcję górską i wracają do swoich samochodów, domów, wynajętych pokoi. W głowie podzieliłem swoją drogę na Krywań na kilka odcinków: do rozwidlenia przy Jamskim Plesie, koniec lasu, połączenie szlaków przy Krywańskim Żlebie i szczyt Krywania.
Dosyć szybko dochodzę do wspomnianego rozwidlenia przy Jamskim Plesie, do tej pory droga jest dość szeroka – taka rowerowa. Zmienia się kolor szlaku, opuszczam czerwone oznaczenia i dalej podążam za niebieskimi znakami, które chwile wcześniej dołączyły. Zaczyna się dość wąska ścieżka przez las, całkiem spory ruch, tylko ja idę w złą stronę?
Co ja wiem o Krywaniu?
Opuszczając las, który jak to w Tatrach przechodzi płynnie w kosodrzewinę na wprost mnie wyrasta góra, niby zaskoczenia być nie powinno ale jednak to całkiem spory kawał góry i kawałek do przejścia. Do tej pory jakoś nie miałem okazji odwiedzić narodowej góry Słowaków. Pilnując tempa co by nie przesadzić i jednocześnie nie lenić się za bardzo, przypominam sobie co ja tam wiem albo chociaż co mi się tam kojarzy z Krywaniem. Jest kilka metrów niższy od naszych Rysów, może poszczycić się jedną z największych wysokości względnych/wybitności w całych Tatrach, długo był uważany za najwyższy w całych Tatrach, dzisiaj zamyka pierwszą dziesiątkę WKT. Słowacy tak bardzo lubią swojego Krywania że umieścili go w teście hymnu narodowego, jest na kilku rewersach Euro – ale nie mogłem sobie przypomnieć jakich 🙂 że na szczycie jest krzyż i co roku w okolicach 16 sierpnia organizowane jest wielkie narodowe wejście na szczyt i na tym koniec mojej wiedzy a drogi jeszcze kawał.
Wiatr, kalorie i nikogo wokół
Coraz mniej ludzi mnie mija. Pogoda jest fantastyczna, co prawda trochę wieje ale lubię wiatr – zwłaszcza taki przyjemny jak ten dzisiaj. Szlak odbija w lewo „podcinając” Małego Krywania, widzę pojedyncze osoby schodzące zielonym szlakiem (nie żebym widział oznaczenia) do Trzech Studniczek, czyli już całkiem blisko do mojego kolejnego „kamienia milowego” w drodze na Krywań tj. Krywańskiego Źlebu.
Docieram do miejsca gdzie łączą się szlaki – zjadam połowę batona. Tablica informuję mnie że znajduje się na wysokości 2120 m n.p.m. czyli do szczytu mam jeszcze ponad 430 m w pionie, trochę ponad 1 kilometr i 1h15min do celu. Od parkingu zrobiłem ponad 8 km i prawie 900 m w pionie. Nie ma co filozofować, daję w górę – dawno nikt mnie nie mijał 😉
Ścieżka jest wyraźna, sporo ludzi musi tędy dreptać.
Czy ja mówiłem że dzisiaj jest przyjemny wiatr? Podejście na Mały Krywań weryfikuje mój wcześniejszy zachwyt nad ciepłym i przyjemnym wiaterkiem. To ten moment kiedy doceniam że nie zamieniłem spodni na spodenki. Powoli podchodzę na Krywań – wiatr „trochę przeszkadza”. Jestem głodny, zapotrzebowanie na kalorie znacząco wzrosło. Chowając się za jakąś skałą – odbieram telefon od Agi z pytaniem jak mi idzie i czy nie warto może zawrócić bo już późno jednak a te kilka wcześniejszych kilometrów (Rysy i Koprowy) nie wyzerowało się przy zmianie butów.
Mimo umowy z samym sobą że jem na szczycie, zjadam wcześniej ostatnią tubkę z musem owocowym. Prawie widzę już krzyż na szczycie, wiatr urywa głowę i 2-3 razy potykam się przy jego mocniejszych podmuchach.
Krywań „Oto Święty Szczyt (…) Patrzę stąd na Bablion” 🙂
Słońce chyli się ku zachodowi, mam lekki poślizg w czasie i kryzys z powodu za małej liczby batonów, galaretek czy czegoś innego co by rozpaliło mój wewnętrzny piec. Po 3 godzinach i 15 minutach, staje na szczycie Krywania, ubieram kurtkę i siadam pod krzyżem – cieszę się, bardzo ale nie zbyt intensywnie bo jestem zmęczony. Jestem sam na szczycie, zachodzące słońce a może to sam Swarożyc postanawia wynagrodzić mój wysiłek i podpala niebo. Odcienie Żółtego, pomarańczowego i czerwonego wypełniają widnokrąg, za kilka minut oficjalnie skończy się dzień – zajdzie słońce. Zjadam resztki batona, zapijam wciąż gorącą herbatą i znajduje w plecaku galaretkę – kumulacja szczęścia.
Zachód Słońca na Krywaniu – jeden z najpiękniejszych jaki widziałem w górach
Rozpoczyna się sesja zdjęciowa: szydełkowy Gumiś, Krywański Krzyż, zachodzące słońce, trochę żałuje że nie wziąłem lustrzanki, mam tylko telefon a to jest najpiękniejszy zachód słońca w Tatrach jaki do tej pory widziałem. Staram się zapamiętać każdą sekundę, zapisuje na mojej neuronalnej matrycy to cudo Natury. Jestem otumaniony szczęściem ale resztki rozsądku przypominają że pora schodzić. Plan jest prosty: dojść do żlebu w resztkach światła dziennego, potem wyjmuję czoło i do parkingu. Rozpoczynam zejście – tryskam energią, w okolicach Małego Krywania zauważam parę, która ewidentnie nie wybiera się na szczyt (przynajmniej nie teraz) a przygotowuje się do kimania w osłoniętym od wiatru miejscu. Może jest tam jakaś koleba?
Aby pomóc sobie w realizacji planu dotarcia do rozwidlenia w resztach światła dziennego, korzystam ze ścieżki która odchodzi od szlaku, prowadząc wprost do Krywańskiego Żlebu – nie jestem z siebie dumny, bo staram się nie korzystać ze skrótów – jednak tym razem robię wyjątek i oszczędzam trochę czasu. Ścieżka jest bardzo wyraźna stąd wnioskuje że często wybierana. Jestem prawie pewien że widziałem na niej 2 kamienie z oznaczeniami szlaku – może to stary wariant szlaku?
Szybko tracę wysokość, droga do poziomu kosówki mija mi bardzo szybko. Idzie się całkiem wygodnie, co prawda pełni księżyca nie ma ale kamienie na ścieżce wyraźnie kontrastują z barwami nocy. Las trochę mi się dłuży, światło czołówki skaczące po okolicznych krzakach i wyobraźnia to jedno z tych nie najlepszych połączeń na samotne nocne wędrowanie po lesie.
Po niecałych 3 godzinach melduje się przy samochodzie, zejście zajęło mi niewiele mniej niż podejście. Po drodze zatrzymuje się przy rozświetlonym ale pustym Grand Hotelu, nie ma śladu ludzi, których jeszcze kilka godzin wcześniej było zatrzęsienie.
Na parkingu poza moim samochodem nie ma nikogo. Przebieram się niezdarnie, powoli zaczynam odczuwać zmęczenie, pobudzenie odpuszcza – prawie koniec długiego dnia, w sumie mam za sobą dzisiaj 48 km marszu, ponad 3800m w pionie i trzy szczyty: Rysy, Koprowy, Krywań.
Teraz tylko niecałe 2 godziny do domu, gorący prysznic i spać – za dwa dni wracam po kolejne 30 km i 2800 metrów w pionie ale o tym innym razem, teraz włączam Dead Can Dance.
METRYCZKA
nazwa: Krywań, (słow. Kriváň, węg. Kriván, niem. Krummhorn, Ochsenhorn)
lokalizacja: Słowacja, Tatry Wysokie (Karpaty)
wysokość: 2 495 m n.p.m.
wybitność: 400 m
pierwsze odnotowane wejście: 4 sierpnia 1772, Andre Jonas Czirbesz z przewodnikami
uwagi: 10 miejsce w Wielkiej Koronie Tatr,
data wejścia: 26 sierpnia 2020