Paręnaście minut przed 7 rano, melduje się przy szlabanie. Są już panowie z obsługi. Na wjazd czeka kilka samochodów, ale oficjalne otwarcie jest o 7, więc nie ma mowy aby kogoś wpuścili. Na szczęście wyjeżdżających to chyba nie dotyczy i mnie przepuszczają. Jadę w kierunku cywilizacji.
Śniadanie u Emiliano Zapaty
U podnóża La Malinche budzi się życie, mijam piramidy niezrozumiałego przeznaczenia. Przy muralu ku czci meksykańskiego rewolucjonisty Emiliano Zapata, któremu przypisuje się słowa: „lepiej umrzeć, stojąc dumnie wyprostowanym niż żyć na kolanach” siedzi starsza pani sprzedająca coś gorącego do jedzenia. Jestem głodny, zatrzymuje się, kupuje kubek popielatej brei i coś jakby gołąbki z ryżem. Kilka minut później zatrzymuje się, zjeżdżając w pole aby zjeść zakupione śniadanie.
Mam fantastyczny widok na wulkan La Malinche, popielata breja jest czymś podobnym do słodkiego grysiku, do którego zamiast syropu lub owoców dodano miejscowy wulkaniczny popiół. Słodkie i popiołowe zarazem – byłem głodny więc zjadłem i nawet mi smakowało. Gołąbki okazały się być z mięsem, nie jem mięsa przeszło 20 lat ale nie wyrzucam jedzenia, więc wygrzebałem mięso spomiędzy ryżu i zjadłem to co zostało. Wiedziałem że może być słabo z jedzeniem ale tego się nie spodziewałem.
W kierunku wulkanu Cofre de Perote
Zaspokoiwszy głód, ruszam dalej. Dzisiaj celem jest Cofre de Perote 4282 m n.p.m. 8-my najwyższy szczyt Meksyku, nie znalazłem żadnego info w polskim Internecie na jego temat, tym bardziej uznałem go za godnego uwagi. Gdzieś przeczytałem o fantastycznym widoku ze szczytu Cofre de Perote na Pico Orizabę – mały spojler, widok jest naprawdę rewelacyjny, ale po kolei.
Niespiesznie sunę moją błękitna strzałą przez spalone słońcem tereny Meksyku. Mijam kolejne wielkie amerykańskie ciężarówki i mniej lub bardziej zdezelowane pickupy. Kilka kilometrów za miastem Perote zjeżdżam na drogę, która ma mnie zaprowadzić możliwie blisko startu na mój dzisiejszy wulkan.
Szybko nabieram wysokości, mijam kolejne wsie, gdzie biały turysta nie jest częstym widokiem. Po kilku a może nawet kilkunastu kilometrach docieram do miejsca, gdzie kończy się asfalt a zaczyna się szeroka i początkowo całkiem wygodna droga polna, trzeba tylko uważać na wystające większe kamienie. Droga w górę staje się coraz bardziej kamienista i zdecydowanie niewygodna. Nie mniej każdy kilometr samochodem to krótszy spacer na szczyt. Mijam kolejne oznaczone cyframi miejsca parkingowe, im niższa numeracja tym bliżej szczytu.
Docieram do jednego z ostatnich, parkuję samochód obok wielkiej terenówki. Moja Acura tutaj wygląda dość osobliwie. Jestem na prawie 4ooo metrów nad poziomem morza, do szczytu nieco ponad 250m w pionie.
Cofre de Perote 4282 m n.p.m. – centrum zarządzania światem
Kopuła szczytowa, usiana jest kilkunastoma masztami różnej wielkości. Konfrontacja dwóch światów; dzikiej, nieujarzmionej natury i stalowej cywilizacji. To właśnie te różnice podkreślały niesamowity charakter tego miejsca. Jak mniemam są to przekaźniki telefonii komórkowej, być może również telewizyjne a inne z wież mogły być używane do monitorowania aktywności wulkanu, co przywodziło na myśl niebezpieczeństwo, jakie wulkan może stwarzać podkreślając jego urokliwą potęgę.
Znajduje miejsce na uboczu tego antenowego centrum nadawczego. Wielka, nagrzana słońcem kamienna płyta będzie idealnym miejscem na błogie leniuchowanie. Wyciągam się wygodnie na skalnym łożu, przede mną iście wyjątkowy spektakl przyrody.
Wulkaniczne spektakle
Na horyzoncie, jak z bajki, majestatycznie wznosi się Pico de Orizaba – król meksykańskich szczytów. Jego smukła sylwetka, pokryta białym pierzastym kołnierzem śniegu, sprawia, że serce bije mi mocniej. Za kilka dni, mam nadzieję cieszyć się widokiem ze szczytu Orizaby.
Oszołomiony widokiem majestatycznego wulkanu, którego nawet najpiękniejsze fotografie nie potrafią oddać w pełni, zauważam na horyzoncie jeszcze jednego wyjątkowego aktora.
Bezimienny, zdecydowanie niepozorny ale aktywny wulkan. Wydobywający się z niego słup dymu sprawiał, że cała sceneria wyglądała jak z innej planety. Czułem się jak odkrywca, badający nieznane krainy, choć wcale nie byłem pierwszym, który tam stanął. Moja podróż w czasie, do momentu, kiedy ludzie jeszcze nie zdobyli tych niezmierzonych wierzchołków.
Na Cofre de Perote spędziłem prawie trzy godziny pełne refleksji i zadumy nad tą potęgą natury. Większość czasu spędziłem w pozycji horyzontalnej łącząc błogi odpoczynek z utrwalaniem aklimatyzacji. Zanurzony w mistycznej aurze tego miejsca, czuję jak myśli zwalniają, zostawiając cywilizacyjne wyzwania.
Nawet zbiór masztów za moimi plecami przestał istnieć, były tylko: wulkany, aromatyczne sosny i białe pierza cumulusów rozpostarte na tle błękitnego nieba.
C.D.N.
Poprzedni wpis: La Malinche – pierwszy wulkan w Meksyku i pierwsze próby carsleepingu
Na rozgrzewkę La Malinche Meksykańskie wulkany#2
Kolejny wpis z cyklu meksykańskie wulkany już za tydzień.