nazwa: Vagansky Vrh
lokalizacja: Góry Dynarskie, Chorwacja
wysokość: 1757 m n.p.m.
wybitność: 1301 m
uwagi: najwyższy szczyt pasma Welebit w Górach Dynarskich
data opisywanego wejścia: 04.08.2008 r.
Chorwacja góry i morze
5:30 czas wstać! Dzisiaj dzień górski w ramach wakacji w Chorwacji. Celem Vagansky Vrh, góra o której przeczytałem wcześniej w miesięczniku: „n.p.m.”. Vagansky ma 1757 m n.p.m. to nawet mniej niż nasz Giewont jednak wędrówkę rozpoczynamy prawie z poziomu morza, ale po kolei.
Startuje z Senj, mam do przejechania 120 km pięknej nadmorskiej drogi. Z racji pory na drodze pusto. Dzień rozpoczyna się idealnie, banan na twarzy. Nawet fakt że na jednym z zakrętów wpadam na spory kamień, które czasami osypują się ze stromych poboczy nie mąci mojego spokoju, do czasu. Kilka a może kilkanaście kilometrów dalej, KSU z głośników nie jest wstanie ukryć faktu że po spotkaniu z kamieniem coś jest nie tak z kołem mojego samochodu. Zjeżdżam na zatoczkę, nawet się nie wściekam po prostu wyjmuje koło zapasowe, klucze i podnośnik – nic więcej mi nie pozostaje.
Szlak na Vaganski Vrh
Poszło szybko, ruszam dalej. Nie mam zapasu ale to nie czas aby się nad tym zastanawiać, do celu zostało kilkanaście kilometrów. Na parkingu melduję się ok. 7:15, kupuję bilecik wstępu do Parku Paklenica, zamykam samochód i ruszam w górę.
Jakież było moje zdziwienie gdy odkrywam że zamiast iść mogłem podjechać sobie jeszcze kawałek w górę na kolejny parking. Z automatu potraktowałem szlaban jako zakaz wjazdu i zostawiłem samochód dodając sobie ok. 2 kilometrów asfaltowego spaceru.
Park Narodowy Paklenica – mekka wspinaczy
Park Narodowy Paklenica został utworzony w 1949 roku i jest najstarszym parkiem narodowym Chorwacji. Największymi atrakcjami parku są wszystkie krasowe kanionów Mala i Velika Paklenica. W Parku Narodowym Paklenica, na zboczach krasowych kanionów znajdziecie bogactwo dróg wspinaczkowych.
Szybkim krokiem zanurzam się w świat Wielkiej Paklenicy – mekki wspinaczy. Idę dnem wielkiego wąwozu. Po obu stronach piętrzą ogromne skalne ściany a wśród nich kultowa Anica Kuk ze swoją 350 metrową północno-zachodnią ścianą. Paklenica oferuje wspinanie w litych, ale bardzo zróżnicowanych, wapiennych formacjach. Historia wspinania w Paklenicy sięga początku XX wieku, jednak dopiero po II w.ś. powstają pierwsze drogi klasyczne. Z ciekawostek w latach 60-tych pojawiają się również pierwsze ekipy z Polski. Bardzo dużo ludzi, zważywszy na porę – chociaż z drugiej strony teraz można powiedzieć że jest jeszcze przyjemnie. Trochę turystów ale większość stanowią wspinacze, słyszę mnóstwo różnych języków: Węgrzy, Austriacy lub Niemcy, Czesi, Chorwaci i oczywiście sporo Polaków – niesamowity misz masz.
Planinarski Dom Paklenica – schronisko górskie w Chorwacji
Do schroniska docieram po 2 godzinach (wg drogowskazów: 2,5h). Zadowolony ale i lekko zmęczony jestem nadal podekscytowany. Uświadamiam sobie że to pierwszy raz od bardzo dawna w górach. W schronisku Planiarski Dom Paklenica do noclegu można dokupić: piwo, herbatę, miód i to koniec listy asortymentowej – przyznaję oryginalny zestaw. Schronisko znajduję się na wysokości ok. 480 m n.p.m. i jest całkiem ładne. Otwarte jest otwarty przez cały rok. Turyści mają do dyspozycji: kuchnię, jadalnię i łazienkę. Ponadto schronisko może pochwalić się dostępem do energii elektrycznej i bieżącej wody. Może pomieścić ok. 50 osób, zostając na nocleg potrzebny jest własny śpiwór.
Łyk izotonika i ruszam w górę, jest 9:30 z nieba leje się żar. Na trasie do schroniska wzbudzałem niemałe zainteresowanie: człapałem z dużym plecakiem wypełnionym po brzegi: śpiwór, mata, 7 litrów płynów, trochę jedzenia, trochę ubrań i mapa której nie miałem to zajmowało trochę miejsca.
Chorwacka pogoda w sierpniu – jest super na plażing ale nie trekking
I-wsze paręnaście minut za schroniskiem idzie się całkiem dobrze, szybko nabieram wysokości. Przy rozwidleniu można wybrać 3 różne drogi na szczyt, nogi same skręcają jak wózek w markecie biorę tą najbardziej po prawej – 5 godzin.
Wchodzę w las, powinno być chłodniej – tutaj zaskoczenie bo jest parno i duszno jak w szklarni. Jestem cholernie spocony, co kilka minut sięgam po picie. Bukowy las jak w Beskidach, pomiędzy drzewami prześwitują białe szczyty – bynajmniej nie od śniegu. Po godzinie od schroniska pierwszy kryzys – łapią mnie skurcze. Przystaję, piję, znów trochę idę i tak na zmianę. Tak nie da się iść, zatrzymuje się, wyciągam mate i kładę się na chwile z nogami w górze opartymi o drzewo. Chwile leżę w tej pozycji, jest lepiej, czas wstać i iść dalej.
Dochodzę do skraju lasu, w plecaku nie ma już 4 litrów płynów. Zjadam pierwszy większy posiłek. Rozpoczynam podejście piargowym zboczem o południowej ekspozycji. Słońce się nie oszczędza i pali niemiłosiernie, nigdzie kropli wody.
Podchodzę szerokim żlebem, wypełnionym bardzo ruchomym rumoszem. Co rusz słyszę „coś” przemykającego wśród kamieni i kępek traw. Przypominam sobie artykuł o Vaganskym i apelu aby uważać na wszędobylskie żmije. Na całej trasie nie widziałem ani jednej żmij ale sporo o nich myślałem 🙂
Podejście żlebem dziele sobie w głowie na odcinki od głazu do głazu. Mam kontrakt że przy każdym głazie mogę odpocząć. Szybko uświadamiam sobie jak bywam elastyczny w negocjacjach z samym sobą. Przy jednym z odpoczynków wyrównując oddech nagle czuje że będę musiał powtórzyć ostatnie parę metrów. Kilka sekund i otarć później jestem dobrych paręnaście metrów niżej – to nie miało prawa się stać!
Welebit – chorwackie Tatry Zachodnie
W końcu kończy się ten cholerny piarg, co prawda ostrzej w górę ale nic spod butów nie ucieka. Docieram do grzbietu – widok 1 do 1 wyjęty z naszych Tatr Zachodnich. To dobre miejsce na kolejny posiłek, chwila odpoczynku i ruszam dalej.
O nie w dół! Niby w górach to normalne, podchodzimy, schodzimy – dzisiaj jestem zaskoczony. Schodzę ostro w dół, znów jakieś rozwidlenie. Standardem bałkańskim wszystkie szlaki mają ten sam kolor: biało-czerwony. Na szczęście dopisane są nazwy w poszczególnych kierunkach.
Liczę że zostało mi 1-1,5h do szczytu, odpoczynki i ogólnie słabe tempo powinno wydłużyć czas wejścia. Powoli krok za krokiem, przyzwyczaiłem się nawet do skurczów, przyjąłem nawet że biwakuję dzisiaj w górach – w końcu po coś targam ten śpiwór i matę.
Vagansky Vrh szczyt
Nie mija 30 minut od ostatniego rozwidlenia, widzę kupę kamieni, krzyż. To nie możliwe! Przyspieszam, biegnę łapie mnie kolejny bolesny skurcz, nie ważne, nie teraz! Staję na szczycie Vaganskiego Wierchu. Robię sporo zdjęć – bo to dobry powód do odpoczynku. Zjadam kolejny posiłek – ile ja jem?!? Wypijam ostatnie mililitry płynów. Przez ostatnie 7 godzin wypiłem 7 litrów płynów (izotoniki, woda mineralna i energetyki). Picie „energetyków” to zdecydowanie był głupi pomysł, zważywszy na temperaturę wokół i znaczy wysiłek fizyczny. „Nawadnianie” energetykiem jest delikatnie mówiąc nieskuteczne. Raczej unikam tego typu wynalazków a tym razem coś poszło nie tak podczas zakupów i mocno tego pożałowałem.
Od schroniska nie spotkałem ani jednej osoby, od pięciu godzin tylko ja i góry. Słońce się nie poddaje ale na tych 1700 metrach trochę mocniej wieje, wyciągam z plecaka zapomnianego windblocka.
Bang bang Lucky Luck
Przychodzi czas wybrać drogę powrotną wybieram najkrótszą i jednocześnie postanawiam jednak wrócić do Senj dzisiaj (miejsce gdzie mamy wynajęte pokoje). Szybko schodzę w dół, skurcze nie odpuściły, jednak do wielu rzeczy można się przyzwyczaić – w tym do skurczów. W tym super szybkim tempie przeoczyłem odejście szlaku – idę jednak dłuższym, przez Buljma. Po drodze napotykam grupę małomównych tubylców, na moje: „Dobar dan” nie odpowiadają, nie wiem czy wiedzą że wojna skończyła się kilka lat temu. Chwile później lokals, tym razem gaduła pyta czy widziałem człowieka ze strzelbą, naśladując strzelanie powtarza: „bang, bang”. A ja mam w głowie: „bang bang Lucky Luke”. Na pewno tu nie będę biwakował – wiem że górale są dziwni ale ci tutaj nie mieszczą się w mojej skali normalności.
Vaganski vrh w jeden dzień
W końcu docieram do samochodu, a te ostatnie 2 kilometry asfaltem przeklinam soczystą polszczyzną. Jest przed 20 – sklepy zamknięte – chyba uschnę! Mam dość smaku wody z potoków.
Powoli zdejmuje buty, wysokie buty trekkingowe. Jony srebra w skarpetkach nie dały rady. Zdjąłem buty ale o ubraniu nie ma mowy – stopy mam spuchnięte i ni jak nie mieszczą się do butów z których je wyjąłem kilka minut wcześniej. Wkładam sandały i człapie do wody która płynie obok. Każdy krok to połączenie bólu i czegoś jakby masochistycznego łaskotania.
W drodze powrotnej zapętliła mi się płyta „A Lively Mind” Paula Oakenfolda. Do dzisiaj odpalając tą płytę – automatycznie przenoszę się w okolice Paklenicy.