Na jednej ze stron www przeczytałem, że aby wjechać do puntu startowego na szczyt wulkanu La Malinche, który leży już na terenie La Malinche National Park, należy zameldować się o odpowiedniej godzinie przy którejś z bram wjazdowych. Bramy wjazdowe to nic innego, jak szlaban w poprzek drogi z obsługą, która zapisuje numer rejestracyjny samochodu, narodowość wjeżdżającego i pobiera lub nie opłatę. Po doświadczeniach z Mexico City już miałem wizję, skorumpowanych jegomości w mundurach łasych na łapówki.
La Malinche National Park
Szlabanów pilnują jednak cywilni pracownicy parku, nie mówiący ani słowem po angielsku. O dziwo, nie pobierają ode mnie żadnej opłaty, więc ruszam dalej. Zaczyna padać, temperatura znacząco się obniżyła – w końcu jestem na wysokości ok. 3000 m n.p.m. Wizja spaceru w deszczu nie napawa mnie optymizmem. Dojeżdżam do parkingu, jest kilka samochodów i sporo psów. Próbuję dowiedzieć się gdzie mogę zostawić samochód, ewentualnie gdzie jest jakiś nocleg, bo mam w głowie plan aby przespać się gdzieś tutaj i rano ruszyć na szczyt.
Nie dowiaduje się niczego, parkuje samochód między drzewami. Niespiesznie przebieram się w strój górski, zamieniając krótkie spodenki i kolorową koszulkę na długie spodnie i pierwszą warstwę merino. Przyjeżdża policja, tych tylko tutaj brakowało.
Środek lasu a dwaj mundurowi stoją przy radiowozie z włączonymi kogutami, uzbrojeni w broń długą – brakuje tylko aby włączyli syreny. Przestało padać, z góry schodzą kolejni turyści – większość to kilkuosobowe ekipy z przewodnikiem. Do plecaka wrzucam, pozostałem elementy garderoby, czołówkę, zakupioną wcześniej wodę, resztki herbaty w termosie, żele, 2 batony i orzeszki.
U stóp pierwszego meksykańskiego wulkanu – La Malinche
Muszę przejść koło mundurowych. Jeden z policjantów, pyta gdzie idę – odpowiadam że celem jest La Malinche, coś tam jeszcze mówię ale i tak nie rozumieją. Wtedy próbowałem jeszcze mówić po angielsku. Z tego co rozumiem, policjant sugeruje, że mój ubiór jest zbyt lekki, pokazuje na plecak i tłumaczę że kurtka i bluza jest w plecaku.
Ruszam szybko w górę. Stres całego dnia, manifestuje się zbyt szybkim tempem, potrzebuję chwili aby złapać spokojne, miarowe tempo. Wymuszam na sobie przystanki aby wyrównać tętno i zmierzyć wysycenie tlenem. Mam świadomość, że to kompensacja napięcia. Pierwszy pomiar pulsoksymetru powyżej parkingu na 3350m wskazuje 93%.
Początkowo trasa wije się zakosami, miejscami resztki asfaltu ustępują wygodnej trasie żwirowej. Niektóre większe zakręty można pokonać skrótami – przypomina mi się droga do Morskiego Oka. Mijam kolejnych turystów, nie znają chyba zwyczaju mówienia sobie „cześć” na szlaku.
Oddech jest zdecydowanie zbyt płytki, zegarek wskazuje 3645m n.p.m. a pulsoksymetr natomiast 75% – nie podoba mi się to. Zwalniam, dociera do mnie, że zrobiło się bardzo cicho a otaczająca wokół natura emanuje niesamowitym spokojem, tego mi było potrzeba.
Szlak prowadzi przez gęsty las, gdzie cisza była jedynym towarzyszem dźwięków moich kroków. Ścieżka wije się między potężnymi drzewami, które tworzyły naturalny tunel zielonego baldachimu. Przede mną ma być schronisko w którym chcę przekimać, by o poranku ruszyć na szczyt.
Kiedy słońce powoli zachodzi, opuszczam las, cała okolica zaczyna stopniowo pogrążać się w ciemności. Od szlabanu przeszedłem już 5 kilometrów, gdzieś tutaj powinno być moje miejsce noclegowe.
Podchodzę w górę, oszukując się że podejdę tylko kawałek, max. do granicy 4000 m n.p.m. bo to przecież nierozsądne tak z marszu wchodzić tak wysoko. Sam szczyt ginie w chmurach, w oddali słyszę grzmoty oddalającej lub zbliżającej się burzy – nie mogę się zdecydować.
Podchodzę pod grań, oczywiście tylko aby się rozejrzeć, przy wysokości 4050m natlenienie wynosi 85% – jest lepiej.
Jeszcze tylko kawałek
Powtarzając znaną i lubianą mantrę: „jeszcze tylko kawałek” osiągam grań, robi się zimno i mocno wieje, już dawno przekroczyłem granicę 4000m. Jest kilka centymetrów świeżego śniegu, do szczytu zostało ok. 200 m w pionie. Nie ma nikogo, żadnej migoczącej czołówki, nie licząc psa, a może psów, który podażą gdzieś blisko, poszczekując czasami, jakby dawał znać że wybieram nie najlepszą drogę.
Czuję jakby zbliżał się do magicznego miejsca, gdzie granica między ziemią a niebem się zacierają. Idę dalej, zapominając, że dzisiaj pokonałem zdecydowane za dużo metrów w pionie, dążę do tego ostatniego odcinka, który oddziela mnie od szczytu.
Wszystko wokół mnie jest białe, a w zasadzie białoszare. Kilka centymetrów świeżego śniegu pokrywało ziemię, tworząc baśniowy krajobraz. Mocny wiatr wieje w prosto w twarz, mam na sobie wszystkie warstwy ubrania jakie zabrałem ze sobą, jest przyjemnie zimno. Nic nie może mnie zatrzymać. Rozsądek zostawiłem w samochodzie, a nieustępliwość i pragnienie zdobycia szczytu napędzały mnie do dalszej nocnej wędrówki.
Na szczycie La Malinche 4464 m n.p.m.
Po 3 godzinach i 40 minutach od wyjścia z samochodu stoję na szczycie mojego pierwszego wulkanu – La Malinche (Malintzin, Matlacuéyetl, Matlalcueye, Matlalcuéitl) tłumacząc z języka nahuatl: „Czcigodna Pani w Zielonej Spódnicy” – przyznam, że nazwy wulkanów w Meksyku z polskiej perspektywy są szczególnie obce. Sam wulkan osiąga wysokość 4 464 m n.p.m., należy do Kordyliery Wulkanicznej i jest popularnym celem wycieczek aklimatyzacyjnych przed próbą wejścia na „wysokie” szczyty.
Siedzę na kamieniu, aby odpocząć i zatopić się w ciszy. Wiatr delikatnie szepcze przez szczytowe skały, tworząc hipnotyzujący rytm, który przenika moje zmysły. Roztacza się przed mną spokój i harmonia natury, którego nie doświadczałem od bardzo dawna.
W świetle czołówki odkrywam że towarzyszą mi 3 psy, nie ma mowy o zdjęciach, zjadam batona i podziwiam nocne niebo. Gwiazdy mienią się na nocnym niebie, a ich blask był tak intensywny, że trudno było oderwać od nich wzrok. Czułem się jak mała iskierka w tej niezmierzonej kosmicznej przestrzeni. Przyglądałem się migoczącym światłom miast, które wydawały się tak odległe i nierealne, jakby należały do innego świata.
Dla porządku na szczycie, czyli 4464 m n.p.m, saturacja wynosi 86%.
Acura nie nadaje się do vanlifu
Czas wracać. Cieszę się jak dziecko. Droga w dół zajmuje mi niewiele mniej niż droga na szczyt. Przy samochodzie melduje się po niecałych 3 godzinach, jest godzina po północy. Przebieram się, wyciągam śpiwór i próbuję jakoś się ułożyć w samochodzie aby dotrwać do rana. Więcej się wiercę niż śpię. Zastanawiam się nad własnym życiem i tym, jak często zapominam docenić piękno otaczającego mnie świata. W niewygodnej pozycji, otulony ciepłym śpiworem i skraplającą się woda na szybach, czuję że odzyskuję równowagę i nabieram pewnego dystansu. W końcu zasypiam.
Słońce wzeszło już chwile temu, oświetlając krajobraz złocistym blaskiem. Drzewa i roślinność przybierały żywe kolory, a powietrze nasycone jest świeżością. Niespiesznie wynurzam się z samochodu, przeciągając się, dociera do mnie że wczoraj byłem na szczycie, czyli dzisiaj ruszam dalej. Wbrew obawom nie czuje się połamany po nocy w samochodzie. Większym problemem jest wilgoć w środku samochodu. Nie mam ochoty na kolejne batony, a gazu do palnika nie kupiłem więc pozostaje tylko popatrzeć na liofy i zbierać się w dalszą drogę z nadzieją na jakieś jedzenie po drodze.
C.D.N.
Poprzedni wpis: O wynajmie samochodu, meksykańskiej policji i dlaczego nie warto wierzyć Meksykanom ???? Pierwsza doba w Mexico City
Kolejny wpis z cyklu meksykańskie wulkany już za tydzień.