Home MOJE WYPIĘTRZONE MARZENIA Korona Gór Polski – domykanie figury. KGP #4

Korona Gór Polski – domykanie figury. KGP #4

dodał damian

Figura domknięta. Układanka skończona. Gumisiowe puzzle ułożone.

Dzisiaj przed Wami ostatnia już część wpisu o Koronie Gór Polski. Najwyższy czas domknąć figurę. Dokończyć to, co kiedyś zostało rozpoczęte. Spisać te wszystkie zapamiętane, bliskie sercu momenty, które nadal krążą gdzieś w umyśle, ale z roku na rok, jakby bledną coraz bardziej. Podzielić się nimi z Wami, bo cieszyć się z ważnych dla nas osiągnięć, najlepiej jest jednak w grupie. I ruszyć dalej. Po kolejne wyzwania, przygody, szczyty. By wciąż na nowo i na nowo odnajdywać pasję w górach. Przeżywać szczęście. Czuć spełnienie. Wiedzieć, że to wszystko ma sens.

Kolejne na liście szczytów Korony, o których chcę Wam tutaj napisać, znalazły się Czupel (najwyższy szczyt Beskidu Małego, 933 m n.p.m.) i Skrzyczne (najwyższa góra w Beskidzie Śląskim, 1257 m n.p.m.).

Luz blues… Beskid Mały i Beskid Śląski

Sierpień 2002. Wakacje się kończą i najwyższy czas jakoś to uczcić. Wybieramy się zatem z moim niemalże nieodłącznym towarzyszem górskich przygód, Tomkiem „Biskiem” (blog: jazdakuwolności) na kolejną, pełną przygód wycieczkę. Miało być bez jakiejkolwiek napiny, absolutny luz: autostop, namiot, ognisko i imprezy do rana – i dokładnie tak było, a przy okazji „wpadły” dwa kolejne szczyty do Korony.

Płonie ognisko i…

Przechodząc do konkretów. Na pierwszy ogień poszedł Czupel – mała, ładna górka, na szczycie której rozbiliśmy namiot. Nigdy wcześniej nie nocowaliśmy jeszcze na żadnym szczycie, więc uznaliśmy, że najwyższa pora to zmienić i spróbować jak to jest – ten pierwszy raz (a po przeżytych wcześniej przygodach, śmiało mogę powiedzieć, że było nad wyraz spokojnie i wygodnie; kompletnie nie wiem, od czego to może zależeć). Rozpaliliśmy niewielkie ognisko (tak, udało się nam to na wierzchołku góry, małej, ale jednak 😉 – kwestia drobnej wprawy, kilku podręcznych narzędzi, dobrych chęci i tych drzew przede wszystkim, co szczelnie pokrywają cały wierzchołek) i przy kubku świeżej, gorącej herbaty i miseczce gotowanego ryżu z czekoladą i rodzynkami (nawet nie wiecie, jak nam to wszystko wtedy nieziemsko smakowało), przegadaliśmy solidny kawał nocy, planując kolejne wypady.

Szumią knieje

Czupel zdobyliśmy szybko i bez jakiegoś szczególnego wysiłku. Nachylenie terenu nie jest specjalnie duże, ale na nadmiar płaskich odcinków również nie można narzekać. Na najwyższy szczyt Beskidu Małego prowadzą szlaki z Czernichowa, Łodygowic, Wilkowic i Bielska – Białej. Jeśli zależy nam na wariancie najprostszym i najkrótszym, to najlepszą, w takim przypadku, opcją będzie start z Przełęczy Przegibek (to taki wariant w sam raz na aktywne weekendowe popołudnie i leniwy spacer z rodziną). Na miejsce można nawet dojechać samochodem. Mimo gęsto zalesionych szlaków, miejscami otwierały się przed nami drzewiaste wrota ukazujące naprawdę ładne widoki na Beskid Śląski czy góry Żar wraz z przyległościami. Tuż na wyciągnięcie ręki nad całą okolicą górował nasz kolejny szczyt do zdobycia – Skrzyczne.

Mafia, Kalambury, zakwasy na policzkach i pociąg do gór

Kolejny dzień to tłoczny Beskid Śląski i Skrzyczne właśnie. Na szczęście tłumy i mało odpowiadający nam turystyczny klimat, zrekompensowała wieczorno-nocna posiadówka w schronisku i mistrzostwa w grach zespołowych „Mafia” i „Kalambury” Edycja Skrzyczne. 😉 Przypadkowe poznanie dwóch par downhill’owców z Warszawy i trzech pracowników schroniska, zaowocowało przednią zabawą w świetnym towarzystwie do niemal 3 godziny nad ranem. Po tym, jak już zwlekliśmy się z łóżek, umownie powiedzmy, o poranku, okazało się, że jedyne zakwasy jakie mamy, to te na policzkach i na brzuchu (nie za wiele mające wspólnego z poprzedzającą wieczór wędrówką na szczyt), powstałe na skutek nieprzerwanych salw śmiechu. 😉 „Góry… chodzenie po nich – to chyba ciągnie później? – zapytała sprzedawczyni w naszym sklepie. – Wychodzi na to, że tak…”

Ludzi tłum

Aby ostatecznie domknąć już część z wyjazdu wakacyjnego 2002, na zakończenie, jeszcze kilka zdań o samym szczycie. Skrzyczne to najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego, znajdujący się po polskiej stronie. Na wierzchołku znajduje się charakterystyczna wieża radiowo-telewizyjna, dzięki której szczyt jest łatwo rozpoznawalny, nawet z większych odległości. Stoi też tutaj bardzo ładne Schronisko PTTK, powstałe w latach 30-tych ubiegłego wieku. To bardzo dobra baza wypadowa do wędrówek pieszych i wycieczek rowerowych, w szczególności jeżeli za cel obieramy Baranią Górę, Wisłę, Malinowską Skałę lub Przełęcz Salmopolską. Z dodatkowych atrakcji na Polanie Szczytowej obok schroniska możemy korzystać ze strzelnicy, ścianki wspinaczkowej i boiska sportowego (sami widzicie skąd tutaj tylu turystów, dlatego niekoniecznie jest to miejsce na wypoczynek dla każdego, a na pewno nie dla tych, którzy nie przepadają za tłumami). Działa też wyciąg dla dzieci i początkujących narciarzy, a na stokach poprowadzono kilkanaście kilometrów tras zjazdowych o różnym stopniu trudności. Szlak jest wprost uwielbiany przez narciarzy.

Lackowa zimowa przygoda – gdy ferie oznaczały coś więcej… 

Teraz czas na Lackową (997 m n.p.m.), którą zresztą zdobyłem już wcześniej, w październiku 2000 roku (rowerem), jednak Wam chciałbym opowiedzieć o podejściu pieszym z 2003 roku. Przebieg całej trasy wyglądał mniej więcej tak:

Łabowa – Mochnaczka (autobus) – Dzielec – Lackowa

Lackowa – Palenica – Cegielka – Gaboltov – Kurów – Muszynka (pieszo) – Krynica Zdrój – Łabowa

Obecnie Lackowa nie posiada zbyt wielu walorów widokowych (zresztą podobnie było wcześniej, gdy wchodziłem na szczyt, aby móc dopisać kolejny wierzchołek do Korony), jest gęsto zalesiona i pomiędzy drzewami mamy niewielki widok na okolicę. Góra jest też znana ze stromego zachodniego podejścia, które niewprawionym turystom naprawdę może dać się we znaki. Jednak nasza zimowa przygoda na Lackowej prezentuje się już całkiem intrygująco. Zobaczcie sami.

Cała historia przedstawia się tak:

Dawno temu, jeszcze wtedy, gdy ferie oznaczały coś więcej niż mniejsze korki w mieście, razem z kolegą Tomkiem, wybraliśmy się na Lackową, łącząc zimowy biwak z Koroną Gór Polski.

Biwak – brać los (i śnieg) we własne ręce

Gdy wyjeżdżaliśmy z domu, śniegu było jak na lekarstwo – co prawda temperatury spadły poniżej zera, ale śniegu mało. Za mało, jak na nasz gust. 😉 Na (nie)szczęście, co okazało się trochę później, 30 kilometrów dalej, na Lackowej, śnieg sięgał aż do samego pasa. 🙂 Jednogłośnie zdecydowaliśmy, że biwakować będziemy na samym szczycie (pierwsze koty za płoty mieliśmy już za sobą – nocowanie na Czupelu wspominaliśmy całkiem sympatycznie, więc uznaliśmy, że na pewno i tym razem świetnie sobie poradzimy – mimo że teraz był sam środek zimy, a nie jak wcześniej, lata; obie góry były podobne jeżeli chodzi o wysokość – więc kto, jak nie my).

Droga na miejsce naszego biwaku upłynęła całkiem szybko i bez większych problemów. No może z wyjątkiem końcowego odcinka wybranej przez nas trasy – ze względu na dużą ilość śniegu i brak jakichkolwiek śladów, to ostatnie podejście mocno dało się we znaki.

Już na szczycie, centralnie pod tabliczką „Lackowa”, postanowiliśmy rozbić namiot. W tym celu odkopaliśmy trochę śniegu, by zrobić miejsce potrzebne na nocleg. Kosztowało to nas wcale nie mało wysiłku i czasu – było go naprawdę sporo, a my mieliśmy do dyspozycji jedynie własne ręce, bo tak się niefortunnie złożyło, że saperek ze sobą nie wzięliśmy. W niecałą godzinę uwinęliśmy się z rozłożeniem namiotu (gdybyście tylko mogli to zobaczyć, jak my się wtedy spieszyliśmy) i nareszcie zrobiło się nam ciepło.

Płonie ognisko i… już nie płonie

W końcu przyszedł czas i na ognisko. Plan był ambitny: tu, na samym szczycie góry, w środku zimy, przy kilkunastostopniowym mrozie i zaspach powyżej kolan (dobrze, że chociaż wiatr odpuścił), jak gdyby nigdy nic, rozpalić ognisko, następnie ugotować ryż, a może nawet jakąś zupkę, po czym zasnąć w ciepłym namiocie z pełnym brzuchem. Pomysł doskonały. Gorzej z wykonaniem – 2 godziny później musieliśmy zadowolić się rozmoczonym makaronem i czekoladą. Jak do tego doszło? Cóż, wydawało się nam, że całkowicie odgrzebaliśmy śnieg i, że palenisko jest na ziemi – niestety, nic bardziej mylnego. Po rozpaleniu ognia i dosyć krótko trwającej chwili triumfu, malutkie „zwycięskie” ognisko, nagle, na naszych, niedowierzających w to co się dzieje, pełnych żalu, oczach, zapadło się paręnaście centymetrów niżej i zakończyło swój krótki żywot, wydając stłumiony, jękliwy świst… Biorąc pod uwagę czas, jaki poświęciliśmy na cały ten proceder i energię, jaką włożyliśmy w rozpalanie zmrożonych i ośnieżonych gałęzi, nie mieliśmy już ani woli, ani chęci, by powtarzać to kompletne szaleństwo od początku. Trzeba to przyznać na głos – tamtego dnia odnieśliśmy spektakularne fiasko. 😉

Ciepło i przytulnie

Przez cały ten czas, kiedy tak ciężko pracowaliśmy, zdążyło się zrobić całkiem ciemno. Postanowiliśmy zatem pójść spać. W namiocie było całkiem wygodnie, a na początku nawet ciepło. Poza tym świeczki, które zapaliliśmy tworzyły przytulną, klimatyczną atmosferę. Wydawało się, że może jednak nie jest tak źle. Ubraliśmy się we wszystko, co tylko wzięliśmy ze sobą i w co ubrać się dało, po czym szybko wsunęliśmy się w swoje śpiwory.

Rychła śmierć piękną nocą

Im dłużej tak leżeliśmy zwinięci w śpiworach, tym bardziej robiło się nam zimno. Nasze ówczesne ekspedycyjne śpiwory Campus „one kilo bag” to z dzisiejszej perspektywy jakiś dowcipkomfort termiczny zapewniają przy +15*C; zimno, ale bezpiecznie jest przy +8*C; 0*C oznacza według ostrzeżeń producenta rychłą śmierć… Jak się później okazało, na zewnątrz było wtedy -15*C. Najcieplejszym miejscem w całym śpiworze była „ścianka”, która stykała się z plecami Tomka – w związku z czym przykleiliśmy się do siebie plecami i trwając w nieustannym półśnie, na wpółprzytomni, rozmawialiśmy o wszelkich troskach i rozterkach, z jakimi w ostatnim czasie przyszło się nam mierzyć, ale też o pięknej, bezchmurnej nocy, tyleż, co nielitościwej, która wykorzystując nasz, chociażby chwilowy brak czujności, co rusz wdzierała do wewnątrz swe lodowate, skostniałe dłonie, przenikając bezszelestnie przez cienkie ściany namiotu i próbując obejmować nasze odrętwiałe od jej mroźnego oddechu, ciała.

Poranek – wybawiciel i przestępcze wybryki

Po długich godzinach, noc w końcu się poddaje, wywiesza białą flagę. Gdzieś w dali słychać jeszcze tylko coraz mniej wyraźny, acz nadal złowieszczy, szelest jej lodowo-śnieżnej sukni i odbijające się echem postukiwanie stóp tej lodowatej, groźnej piękności. Odchodzi niepocieszona, a nas z męczącego, przydługiego letargu wybudza wybawiciel – poranek. Przychodzi w samą porę i uwalnia z sideł Nocnej Pani. Jesteśmy zdrętwiali i jest nam nieziemsko zimno (nie wiem, czy kiedykolwiek tak zmarzliśmy), ale żyjemy. Z pewnym trudem zwijamy nocleg, robimy pamiątkowe fotki, dopijamy resztki herbaty z termosu i kierujemy się w stronę Wysowej. Po jakimś czasie wydawało się nam, że zmierzamy do Bielicznej, a ostatecznie znaleźliśmy się w Cigielce, u naszych południowych sąsiadów. Zmęczenie dawało się już solidnie we znaki. W zasadzie to dokonaliśmy przestępstwa, bo nielegalnie przekroczyliśmy granicę państwa, a to były czasy, kiedy Układ z Schengen jeszcze nie funkcjonował i nie byliśmy członkami UE.

Złoty Bażant i Studentská Pečeť

Na Słowacji postanowiliśmy zrobić jakieś zakupy i uzupełnić kalorie – Studencka ze Zlatym Bażantem w zupełności nam wystarczyła, mogliśmy ruszać dalej. Musieliśmy dojść do przejścia granicznego Muszynka-Kurov – raptem 15 kilometrów. Dziarsko ruszyliśmy, po drodze starając się złapać stopa, z nadzieją, że coś z tych kilkunastu kilometrów uda się nam „urwać”. Nie tym jednak razem – tego dnia nie mieliśmy farta.

Wieczorem, gdy w końcu dotarłem do domu, usłyszałem bardzo smutną wiadomość – dowiedziałem się, że w Tatrach, wchodząc na Rysy, zginęła ekipa z klubu górskiego „Pion”.

W Sudety jedziemy autostopem

Następne do listy „koronnych” szczytów dołożyliśmy Śnieżkę (1602 m n.p.m.), Wysoką Kopę (1126 m n.p.m.), Skalnik (945 m n.p.m.), Waligórę (936 m n.p.m.) i Chełmiec (851 m n.p.m). Na wszystkie wdrapaliśmy się w lipcu 2003 roku. Pierwszy raz w Sudetach, tydzień włóczenia się autostopem po południowej Polsce. Niecałe 4 dni w drodze, 3 dni w górach i ponad 100 kilometrów w nogach. Do tego oryginalne noclegi – od pobocza przy autostradzie A4 począwszy, przez puste stragany targowe i namioty w zupełnie przypadkowych miejscach, a skończywszy w krzakach, gdzieś na obrzeżach Nowego Sącza.

Autostop to przygoda sama w sobie… Co prawda zdarzyło się nam czekać nawet 5 godzin, ale było też tak, że kierowcy zatrzymywali się sami z siebie, gdy człapaliśmy sobie wzdłuż pobocza. Przez cały ten czas 2 razy jechaliśmy z nietrzeźwymi kierowcami (bo jak pijesz piwo w czasie jazdy, to pod wpływem alkoholu nie jesteś), raz z mężczyzną, który „podróżował” z panią do towarzystwa z pobliskiego domu uciech i wiele, wiele innych razy z najróżniejszymi ludźmi, którym po prostu jesteśmy wdzięczni za okazaną pomoc.

Nie nasza bajka

Same Karkonosze bardzo różniły się od naszego wyobrażenia o nich (ale tak to już z wyobrażeniami bywa). Mnóstwo spotykanych na trasach ludzi, schroniska (poza Samotnią) nie przekonywały do siebie, szerokie, prawie żwirowe ścieżki w górach również niekoniecznie. Podsumowując – to nie była nasza bajka.

Żeby móc wrócić!

W moich notatkach z tamtego wyjazdu, najbardziej do myślenia daje ostatnie zdanie, które zapisałem. To odpowiedź na pytanie: po co wyjeżdżam/wychodzę w góry? A brzmi: aby móc wrócić! Poczucie, że masz do czego i do kogo wracać, jest budujące. Niesamowite jest też to jak detale typu: smak domowego obiadu, wygodne łóżko czy kąpiel w ciepłej wodzie, mogą cieszyć i sprawiać niecodzienną przyjemność. Wtedy naprawdę doceniam to, co mam.

Śnieżka góra sprzeczności pełna

Ze wszystkich sudeckich szczytów to Śnieżka najbardziej podbija serca turystów i przyciąga tłumy, szczególnie latem. Niektórzy mówią o niej, że to góra pełna sprzecznościz jednej strony zimna (średnia temperatura roczna tylko nieznacznie przekracza tutaj zero stopni), mglista (przez nawet ponad 300 dni w roku szczyt pogrążony jest we mgle) i wietrzna (huraganowe wichry to w tym miejscu prawie standard), z drugiej natomiast, chociaż taka kapryśna, to oczarowująca swoim surowym pięknem całe zastępy górskich wędrowców. Śnieżka słynie z występowania wyjątkowych zjawisk meteorologicznych. Za przykład można w tym miejscu podać tzw. błędne ognie (Elmy – na cześć patrona żeglarzy), które można zobaczyć w nocy, tuż przed burzą lub w jej trakcie, ale światło, jakie dają jest niestety bardzo mało intensywne (zdarza się też, że pojawiają się w ciągu dnia, tyle że są wtedy jeszcze mniej widoczne). Te błędne ognie to tak naprawdę wyładowania powstające wokół wystających ponad otoczenie przedmiotów, tworzące charakterystyczne łuny. Towarzyszy im swoiste syczenie. Inne, niecodzienne zjawiska to na przykład słupy świetlne (tęczowe aureole lub cienie na chmurach). Na samym wierzchołku góry zastaniecie obserwatorium meteorologiczne kształtem przypominające statek kosmiczny i niewielką kapliczkę, do której niektórzy pielgrzymują, modląc się do św. Wawrzyńca.

Po roku 2003 nastąpiła długa przerwa w kolekcjonowaniu szczytów do Korony. Złożyło się na nią parę spraw i ostatni wierzchołek zdobyłem dopiero w 2016 roku. W międzyczasie, w listopadzie 2008 udało mi się wejść na Wielką Sowę (1015 m n.p.m.) i Szczeliniec Wielki (919 m n.p.m.) w Sudetach.

Gestalt pełną gębą

W 2015 ponownie wybieramy się w Sudety (kilka szczytów do zdobycia zostało właśnie tutaj: w listopadzie: Rudawiec (1112 m n.p.m.), Orlica (1084 m n.p.m.), Kowadło (989 m n.p.m.), Jagodna (977 m n.p.m.), i trochę wcześniej, we wrześniu: Śnieżnik (1425 m n.p.m.), Kłodzka Góra (765 m n.p.m.), Ślęża (718 m n.p.m.)). Czas domknąć figurę. Gestalt pełną gębą. ;-D Na bazę wypadową wybieramy Paczków – czasy autostopu i namiotowo-szałasowych noclegów odeszły w zapomnienie. Na liście pozostało jeszcze tylko kilka szczytów, a jesienią jest przynajmniej pusto.

Z tych sudeckich górek szczególnie miło wspominam Śnieżnik. Wyszedłem bardzo wczesnym porankiem – samochód zostawiłem tuż przy wejściu na szlak. Odpaliłem czołówkę i wędrując tak samotnie pośrodku cudownie brzmiącej ciszy, nie wiadomo kiedy znalazłem się na szczycie. Przede mną rozpostarła się aura tajemnicy i magii. Nisko zawieszone chmury otulały rozpostartymi ramionami senne miejscowości znajdujące gdzieś w dole. Spokój powoli wbił się w nozdrza wraz z zimnym, wilgotnym powietrzem. Powoli chłód wypełnił całe ciało przynosząc oczyszczenie. Na szczycie powiewały tybetańskie flagi.

Resztę górek zdobyłem na szybko bez plecaka – do nawet 3 jednego dnia.

Bez uniesień

Jesienią 2015 roku nadszedł też czas na Góry Świętokrzyskie, które ni jak nie były mi po drodze, i ich najwyższy szczyt (a zarazem najniższy w całej Koronie) – Łysicę (612 m n.p.m.). Uznałem, że lepszej okazji już nie będzie… Ok 23 zameldowałem się na parkingu, przebrałem się, odpaliłem czołówkę i jak gdyby nigdy nic, wszedłem na Łysicę. Około północy postawiłem pierwsze kroki na szczycie. Pamiątkowej fotki nie było. Szybko zbiegłem do samochodu – trzeba było sprawnie dojechać do domu, bo kolejnego dnia miałem przecież zajęcia na uczelni… Tym razem wspinaczka to szybkie wejście, jeszcze szybsze zejście i błyskawiczny powrót do domu. Bez większych uniesień. Bez ekscytacji pod skórą. Ot, chodziło po prostu o „dopisanie” kolejnej górki do kolekcji.

Domknąć figurę – ostatnie szczyty do Korony Gór Polski

Przygodę z Koroną Gór Polski skończyłem w sierpniowy upalny dzień w 2016 roku. Wtedy to stanąłem na wierzchołku Kowadła (989 m n.p.m.) – najwyższego szczytu w Górach Złotych. Po niemalże 17 latach nareszcie skompletowałem listę 28 szczytów tworzących KGP. Układanka została ukończona. Każdy puzzel znalazł się we właściwym miejscu.

podobne wpisy

Dodaj komentarz