Bo z nudy powstają najlepsze pomysły… gdy analogowy był świat, czyli od przypadku, bez przypadku – Gumisiowe Puzzle
Zgodnie z obietnicą prezentuję kolejną odsłonę wpisu o Koronie Gór Polski. W pierwszej części pojawiło się trochę (mam nadzieję) przydatnych informacji o samej idei, ogólnych założeniach oraz plusach i minusach bycia „zdobywcą”. Dzisiaj natomiast, w poniższym tekście, chciałbym opowiedzieć Wam o kilku moich przygodach z Koroną w tle. Kilkanaście lat i kilkadziesiąt polskich szczytów. „Parę chwil” upłynęło, zanim zdobyłem wszystkie 28 wierzchołków Korony. Myślę jednak, że było warto. Nie mogę powiedzieć, że każdy z nich zrobił na mnie jednakowo „piorunujące” wrażenie. Nie, oczywiście, że nie. Jedne zachwycały, albo przynajmniej wzbudzały jakieś większe emocje, na inne wchodziłem tylko po to, by „odhaczyć” kolejną górę z listy. Bywa. Podsumowując w sposób najprostszy z możliwych – kwestia gustu. 🙂
Skok w przeszłość i analogowy świat
A skoro na tapecie Korona Gór Polski, to po prostu nie mogło się obyć bez barwnych wspomnień i sentymentalnych podróży w czasie (tych bliższych i tych dalszych przeskoków w przeszłość – te drugie mają zresztą szczególne dla mnie znaczenie). Aby jak najpełniej oddać klimat tamtych dni, będę się posiłkował starymi zapiskami z pierwszych wycieczek. O dziwo, jakimś cudem, zdołałem je odszukać. ;-D A muszę przyznać, że nie było to wcale takie łatwe. 🙂 Wszystkie zapisane ręcznie – cóż, dominowały wtedy trochę inne techniki sporządzania notatek – mogę powiedzieć, że były to piękne czasy – nie tylko ze względu na „analogowe” formy robienia zapisków maści wszelakiej 😉
Nie będę opisywał wszystkich odwiedzonych szczytów. Po pierwsze, jest ich całkiem sporo (musiałoby powstać kilkadziesiąt tekstów o samej Koronie Gór Polski). Po drugie, co zresztą łączy się bezpośrednio z pierwszym, tutaj na blogu, jak już zapewne zdążyliście się zorientować, skupiam się przede wszystkim na tematach związanych z Koroną Ziemi, Koroną Najwybitniejszych w Europie, Korona Karpat i innych górach z różnych względów dla mnie ciekawych, do tego trasy samochodowe i kilka innych tematów które na razie głównie w mojej głowie lub na kartkach papieru głęboko w szufladzie. Bez Korony Gór Polski jednak nie mogłoby się obyć, bo przecież to od niej wszystko się zaczęło i gdyby nie te pierwsze wycieczki, idea Korony (w następstwie kolejne górskie korony), napotkani ludzie, zawarte przyjaźnie (wspólnie z moim najlepszym przyjacielem rozpoczęliśmy tą przygodę), próby charakteru w sytuacjach trudnych oraz lekcje konsekwencji – bez tego wszystkiego być może nie byłoby całej reszty – wszystkich podróży i zdobytych szczytów. Także sami widzicie jak duże znaczenie ma dla mnie KGP.
Moje wypiętrzone marzenia
No i wreszcie po trzecie i chyba najważniejsze, chcę skupić się na wędrówkach, które trwale zapisały się w mojej pamięci. Bo to właśnie one odcisnęły we mnie pewnego rodzaju piętno, wyryły głęboki ślad. Bo to dzięki nim zrodziła się we mnie pasja. Pasja, która niczym ziarno trafiające na żyzny grunt, pięknie wykiełkowała. Zakorzeniła się, gdzieś głęboko i solidnie, w samym środku organizmu, by następnie bujnie się rozrosnąć, opleść swoimi lepkimi pnączami wszystkie wnętrzności oraz zwoje umysłu i wedrzeć wprost do krwiobiegu. A tym samym, już na zawsze, stać się nieodłączną częścią mnie. Pasja, która wywarła, niedający się usunąć żadnym sposobem, wpływ na dalsze koleje losu. Pasja, która ofiarowała wspomnienia sprawiające, że z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu, szybciej zaczyna bić serce. Wspomnienia, które po dziś dzień odbijają się echem niegdyś przeżytej przygody. Niezwykła kamienna roślina tętni we mnie życiem i rozkwita raz na jakiś czas. Będąc nierozerwalnie z nią splecionym, wiem, że to również mój czas. Wtedy wyruszam w kolejną podróż i czuję, że oddycham naprawdę – mocniej, pełniej, głębiej. Gdy wracam, zbieram obfity plon, którego owoców w postaci doświadczeń i przeżyć nikt mi nigdy nie odbierze i to ona również jest współodpowiedzialna za moje szczęśliwe życie. Myślę, że właśnie tak mogę to, czym w czasie wolnym od pracy zawodowej się zajmuję, określić. A przynajmniej jakoś spróbować wyrazić własne uczucia związane z namiętnością mojego życia – górami.
Symbioza
A wszystko ma gdzieś swój początek… Tylko najpierw trzeba zasiać to ziarno, pielęgnować to, co wzrasta, dostarczać odpowiednich składników odżywczych, by potem móc cieszyć się urodzajem zbiorów. Jak do tej pory całkiem nieźle mi to wychodzi. 😉 Żyjemy sobie z moją wewnętrzną „roślinką” w nierozerwalnej symbiozie i czerpiemy z niej obopólne korzyści. Oby tak dalej. Oby jak najdłużej. Chciałby się zażyczyć – aby już na zawsze… Jednakże nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Dlatego tak ważne jest czerpanie tego, co najlepsze z teraźniejszości. Dzisiaj. To dzisiaj jest najlepszy czas na realizowanie pasji i marzeń. Po wielu latach, ukończonych studiach psychologicznych i doświadczeniu pomocowej formy mojej pracy z drugim człowiekiem – mogę napisać że góry były i nadal są dla mnie źródłem inspiracji, przestrzenią gdzie w bezpiecznej atmosferze spotykam się z sam ze sobą i gdzie nabieram sił by realizować swoje plany i marzenia. Góry i moja w nich obecność to jedne z najważniejszych sesji coachingowych/rozwojowych jakie mam przyjemność odbywać. Zobaczcie jak to u mnie się zaczęło i jak się dalej potoczyło.
Pod powierzchnią
„Przygoda jest zaangażowaniem się całej istoty i potrafi poszukiwać w najgłębszych pokładach tego, co w nas pozostało najlepsze i ludzkie.” Walter Bonatti. To ważne dla mnie zdanie, które kiedyś, z jakiegoś powodu zapadło mi szczególnie trwale w pamięci. Lubię do niego wracać, towarzyszy mi w podróżach, dosłownych i tych bardziej metaforycznych, od niepamiętnych czasów. Pochodzi z książki „Moje góry”, do przeczytania której gorąco Was zachęcam. Autor opisuje w niej swoje najsłynniejsze alpinistyczne wyprawy. Opowiada o samotnych, brawurowych podbojach, które na pozór, zdawałoby się, są nie do osiągnięcia. Moim zdaniem to opowieść dość uniwersalna – taka, po którą spokojnie może sięgnąć każdy – nie tylko miłośnik gór i wspinaczki, ale także kompletny laik, jeżeli chodzi o tematy okołogórskie. Osobom, zwyczajnie, tak po ludzku ciekawym drugiego człowieka, sądzę, ta lektura również przypadnie do gustu, chociażby ze względu na możliwość, przynajmniej częściowego, zagłębienia się we meandry „natury” alpinisty. A przyznać trzeba, ciekawe to zawiłości. Jakkolwiek, pewnie to właśnie pasjonaci w tej dziedzinie, odnajdą się najbardziej. Walter Bonatti to człowiek, który nie tylko zna, ale przede wszystkich kocha góry i w swojej książce o tym uczuciu opowiada z prawdziwą pasją. A miłość ta nie zawsze jest idylliczna i doskonała (na marginesie – wszyscy dobrze wiemy, że takowa nie istnieje, no chyba że ktoś lubi się oszukiwać :-). Bywa też trudna, gwałtowna, wyboista, niczym droga na szczyt. Tyle o książce – jeżeli macie ochotę, zajrzyjcie do niej sami.
Ruch atomów
Większość z nas ma pewnie takie swoje ulubione frazy, fragmenty utworów, cytaty, do których powraca w różnych chwilach swojego życia. Wiemy, jak bardzo mogą zmienić nasz sposób postrzegania rzeczywistości i zaszczepić potrzebę zmian lub działania. A właśnie to zdanie stało się dla mnie pewnego rodzaju bodźcem, motorem do podjęcia aktywności, do realizacji marzeń. Mottem, które przewodzi mojemu egzystowaniu w świecie. Przygoda – cel i sens życia, tak, by było pełne i bogate. Zmienność, ruch, ale także stabilność, zatrzymanie – byle nie skostnienie. Stagnacja na dłuższą metę jest szkodliwa. Bo, w moim przekonaniu, przygoda to nie tylko podróże po różnych odległych zakątkach świata, ale też obserwowanie i poznawanie tej bliskiej, także niekiedy tej znajdującej się niemal na wyciągnięcie ręki, przestrzeni. Dlatego chyba zaczynałem właśnie od rodzimego podwórka. I to właśnie te pierwsze wycieczki były na swój sposób najbardziej niezwykłe. Miały w sobie pewną magię, urok. Może to czar młodzieńczych lat, może pierwsze zachłyśnięcie się nieskrepowaną wolnością i spontanicznością. To był taki przyjemny, lekki czas, gdy nie ciążyło na człowieku jakieś większe poczucie odpowiedzialności, gdy podstawowym obowiązkiem była szkoła. Tak się szczęśliwie złożyło, że te pierwsze wyjazdy zdołały zaspokoić jedynie wstępny głód przygody, wyzwania. Jednak nie nasyciły głodnego nowych doświadczeń nastolatka. Były zaledwie przystawką przed daniem głównym, ledwie aperitifem na dobry początek. A jak wszyscy wiemy, apetyt rośnie w miarę jedzenia. 😉 W moim przypadku nie było inaczej.
Spektrum
Jeżeliby sięgnąć do samego początku mojej górskiej przygody i zastanowić się od jakiego konkretnego momentu to wszystko się zaczęło, skąd u mnie taka, a nie inna pasja, to nie byłoby to nic niezwykłego. Żadnego gwałtownego zrywu do boju, żadnej spektakularnej burzy z piorunami, po której dodatkowo nastąpił huragan niszczący wszystko, co napotkał na swojej drodze, a na morzu nie hulał wtedy sztorm. No nie, zaczęło się dosyć zwyczajnie, nadto spokojnie, wręcz przewidywalnie. Można powiedzieć, że wszystko zrodziło się z nudy (zresztą właśnie nudząc się często wpadamy na najlepsze pomysły). I kiedy tak się usychałem z nudów, a do rąk wpadło czasopismo „Poznaj swój kraj”, po głowie zaczęły wirować zupełnie nieobecne dotąd pomysły. Nowe, obce, ale arcyciekawe i kuszące. A może by tak poznać trochę polskie góry i wybrać się na jakąś spontaniczną wycieczkę? Tak bez zbędnych przygotowań, bez specjalnego planowania, na luzie, bez spinki. Czemu nie.
Od przypadku, bez przypadku – puzzle czas zacząć układać
Długo się nie zastanawiałem – wybór padł na Radziejową – bo tak. 😉 Na szczyt postanowiłem wybrać się rowerem, a trasa przebiegała mniej więcej tak (a przynajmniej tak podpowiada mi mój stary „Notatnik z gór”, który często na tych pierwszych wyprawach mi towarzyszył):
Łabowa – Biegonice – Gołkowice – Przehyba – Radziejowa – Ruski Wierch – Obidza – Piwniczna – Łomnica – Łabowska Hala – Łabowa.
Wyruszyłem z rodzinnej miejscowości i żeby trochę urozmaicić sobie drogę na mój pierwszy szczyt do Korony, wybrałem różne szlaki „w tę i z powrotem”. Całość wybranej przeze mnie trasy to jakieś 97 kilometrów.
Radziejowa (1266 m n.p.m.) do najwyższych gór nie należy – nie trudno ją zdobyć. Jednak jej położenie rekompensuje ewentualne mankamenty wysokościowe natury „technicznej” – ta nieduża górka umościła się w jednym z najbardziej urokliwych terenów Polski. Radziejowa to najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego położony pomiędzy Wielkim Rogaczem a masywem Złomistego Wierchu. W niektórych miejscach zachowały się jeszcze fragmenty pierwotnej puszczy.
Radziejowa to ten punkt na mapie, ten kluczowy dla reszty historii moment, ten brakujący do reszty układanki puzzel, gdzie zaczyna się moja przygoda – od niej właśnie, w 2000 roku. Spokojnie można uznać ją za konkretny początek mojej nowej drogi, jeżeli mielibyśmy już gdzieś tak owego punktu początkowego szukać (chociaż może tak naprawdę wszystko zaczęło się znacznie wcześniej – od małego chłonąłem przecież góry i przesiąkałem ich klimatem. Nie będę się jednak wdawał w dalsze rozważania natury filozoficznej 😉
Początek: Radziejowa – królowa Beskidu Sądeckiego
A więc Radziejowa to początek drogi. Drogi, która, powiedzmy sobie szczerze, zmieniła moje życie. Ta spontaniczna wycieczka „na chwilę”, otworzyła wrota do nowej, niezwykłej krainy. Krainy przygody. Ten inny świat dostarczył mi wiele chwil radości, mnóstwo nieziemsko przyjemnych momentów, niepoznanych wcześniej odcieni szczęścia, ale również doświadczenie bólu porażki, a także tego mniej metafizycznego, bardziej dosłownego, cielesnego bólu otarć, siniaków, przeciążonych mięśni i stawów… Jednak to co złe, trudne, niemiłe, kiedyś przemija. W pamięci zostaje to, co dobre. To na tej wycieczce w głowie zarysował się ambitny plan – idea zdobycia Korony Gór Polski – 28 szczytów rozsianych po całej południowej części kraju. Pamiętam, że pomyślałem wtedy, że jest to może i spore wyzwanie, ale też całkiem realna koncepcja.
Sama eskapada do dobrze przygotowanych nie należała… Cóż, właśnie w tym tkwił również jej urok. Teraz, pisząc to z perspektywy upływu kilkunastu lat, pewnie nie pamiętam już tak dosadnie, jak mocno po rowerowym koziołkowaniu piekły rany i jak bardzo chciało się jeść – bo jakoś nie do końca ogarnęliśmy sprawy prowiantu. Natężenie tamtych odczuć wyparowało, ulotniło się gdzieś we wszechświecie. Pozostało jedynie poczucie, że przeżyłem wtedy wspaniałą przygodę. Od tamtego dnia, towarzyszy mi ono do tej pory.
Na zakończenie historii z Radziejową i koziołkowaniem rowerem. Będąc kilka kilometrów od domu, z racji nie posiadania przyzwoitego oświetlenia wpadałem na jakiś kloc drewna, który z bliżej niewyjaśnionego powodu leżał w poprzek drogi i tym samym dość niefortunnie rozorałem sobie podbródek, policzek łokcie i chyba biodra. Pal licho łokcie i biodra ale broda i policzek po spotkaniu z asfaltem wyglądała dość osobliwie. To był początek października, miesiąc wcześniej rozpocząłem naukę w pierwszej klasie liceum – nowa klasa, nowa szkoła. Następnego dnia po koziołkowaniu, w poniedziałek standardowo pojechałem do szkoły, wzbudzając nie małe zainteresowanie kolegów i koleżanek – przyznajcie że potrafię zaistnieć w nowym środowisku 😀
Następne w kolejności były Wysokie Skałki w Pieninach. Przebieg trasy wyglądał mniej więcej tak:
Łabowa – Biegonice – Gołkowice – Przehyba – Dzwonkówka – Szczawnica – Krościenko – Hałuszowa – Sromowce Nizne – Trzy Korony – Sromowce (rowerem 92 km)
Sromowce – Tylka – Krościenko – Malinów – Durbaszka – Wysokie Skałki – Jaworki – Obidza – Piwniczna – Biegonice – Łabowa (rowerem 76 km)
Z motyką na słońce – sekretna strategia na początku mojej górskiej przygody
Wysokie Skałki (Wysoka) to ciąg dalszy prawdziwej przygody. Kolejny wypad po szczyty i kilometry. Tym razem również wybraliśmy się we dwóch. Wszystkie początkowe wyjazdy/wyjścia w góry realizowałem wspólnie z Tomkiem „Biskiem” (zobacz: Jazda ku Wolności) przyjacielem z którym zrobiliśmy w życiu masę (być może) nie najmądrzejszych rzeczy ale z którym rozpocząłem swoją górską przygodę i z którym przeżyliśmy wiele super akcji w górach i nie tylko 🙂 teraz z perspektywy przeszło 20 lat znajomości – wiem że góry to jedno z najlepszych tworzyw spajających przyjaźń. Razem z Biskiem ruszyliśmy na podbój świata (tego górskiego jedynie, ale będąc w tym wieku, co my wtedy, nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, aby tworzyć jakieś podziały, kto by się tym przejmował – wtedy cały świat i polskie góry to było zupełnie to samo 😉 Porwaliśmy się wtedy, jak to się ładnie mówi, z motyką na słońce. Już zaraz tłumaczę Wam dlaczego. Ale zanim do tego przejdę parę zdań o szczycie.
Osobliwe osobliwości
Wysoka (1049,9 m n.p.m.) to najwyższa góra w paśmie Pienin. Znajduje się nieopodal Szczawnicy. Całe Pieniny są bardzo osobliwe i od lat fascynują badaczy zjawisk geologicznych. Spotkamy się tutaj z dosyć ciekawą rzeźbą terenu, krajobraz urozmaicą nam skaliste garby i skałki, niemal całą drogę na szczyt będą towarzyszyć nam masywne świerki, by na sam koniec, na wierzchołku góry, zrobić trochę klarownej przestrzeni i ustąpić miejsca kapitalnym widokom na Tatry, Babią Górę, Magurę Spiską, rozlegające się wokół Pieniny, Góry Lewockie czy Pasmo Radziejowej. Rzadko występujące gatunki roślin, liczne kaskady, potoki spływające po ogromnych głazach, skały o czerwonawym zabarwieniu (ze względu na obecność żelaza), to tylko część walorów, jakimi odznaczają się malownicze Pieniny.
Zapisana przyszłość i pole widzenia
Teren jest zmienny, zróżnicowany – w jednej chwili wędrujemy po dość stromych zboczach, by za moment wkroczyć na leniwą, monotonną ścieżkę i cieszyć wzrok sielskimi, kojącymi krajobrazami oraz wsłuchiwać się w radosne beczenie owieczek, pasących się gdzieś nieopodal. A gdy nieco zmęczymy się wędrówką, możemy złapać oddech na urokliwych trawiastych polanach – napotkamy nawet stoły i ławki dla turystów (Dubantowska Dolinka). Nie wiem jak Wy, ale ja myślę, że zdecydowanie warto wpaść tutaj choćby na krótką chwilę, chociażby po to, by się odstresować, zaczerpnąć spokoju, jaki niosą ze sobą te góry i nabrać dystansu do codziennych spraw – w tym miejscu wydaje się to jakieś prostsze. Podobno, tak przynajmniej głoszą miejscowi, gdzieś tu na pienińskich skałach zapisano ludzkie losy, aż do końca świata. Może zatem góry będą tak łaskawe i ukażą nam przyszłość? 😉 A może jest coś w słowach Władysława Anczyca – polskiego poety i działacza ludowego, który już w XIX wieku stwierdził, że: „Kto nie był w Tatrach i Pieninach, ten nie był nigdzie i nic nie widział”. I tymi słowami zakończę próbę wprowadzenia Was do krainy Pienin. Teraz trochę powspominajmy.
Na ratunek – Gumisiowy notatnik
W moim „gumsiowym notatniku” znalazłem zapis paru przemyśleń z odbytej wtedy wycieczki. Wcielam się zatem w Wujka Dobrą Radę i dzielę się moimi ówczesnymi wnioskami. Mimo upływu kilkunastu lat, myślę, że są nadal aktualne i może komuś uratują skórę. 😉 Łapcie, specjalnie dla Was – koła ratunkowe!
Gdy mijani po drodze turyści zapewniają cię, że: „tam nie jeździ się na rowerze”, to jest duże prawdopodobieństwo, że w tym, co mówią jest sporo racji. My jednak postanowiliśmy nie wierzyć im na słowo i zjechać Wąwozem Homole. W sumie prosta droga – zaledwie kilka razy schody, mostki, wielkie progi, coś na kształt drabin, no i te „sakwy” z namiotem przymocowane do rowerów – poza tym całkiem łatwa trasa… Poza TYM.
Jeśli decydujesz się na opcję ekonomiczną – tj. namiot w krzakach, dodatkowo wybierając miejsce nieopodal drogi i nie wiedzieć czemu tuż poniżej tablicy „zakaz biwakowania”, twój odpoczynek może się okazać nie w pełni komfortowy. Mówiąc wprost – nie pośpisz sobie. Oj nie. No chyba, że wizja snu, gdy drzemiesz sobie czujnie, reagując na każdy najmniejszy hałas, z jednym okiem przez cały czas otwartym, niczym dziki, płochliwy kot w ciągłej gotowości do ucieczki, nie jest ci straszna. Cóż, do odważnych świat należy, prawda?
Dokładność – namiot warto rozstawić prawidłowo
Namiot warto rozbić prawidłowo, aby w nocy, gdy spadnie deszcz, spełniał chociaż w minimalnym zakresie funkcję ochronną… Wiem, co mówię, oj wiem. Może nie popełniaj moich błędów, co? Zresztą, rób jak wolisz. Wybór należy do ciebie. Tylko żeby nie było, że nie uprzedzałem.
Na pogodę wpływ mamy w zasadzie żaden, możemy ewentualnie wybrać dzień wyjazdu, kierując się prognozami, gdy jednak stanie się najgorsze zło wszechświata, a mianowicie na naszej wspaniałej wycieczce „dopadnie” nas deszcz i złapie w swoje zatrważające, oślizgłe szpony, to absolutnie, ale to kategorycznie nie warto kłaść się spać w mokrych ubraniach. Nawet, jeśli jest Ci bardzo ciepło – z czasem będzie tylko chłodniej i chłodniej, i jeszcze chłodniej… Po kilku godzinach w takim odzieżowo-śpiworowym kompresie, będziesz potrafił wystukać szczękającymi zębami niemalże każdą znaną ci melodię. Tak będzie. Zobaczysz. Ale może lepiej jednak nie? Może lepiej zagraj ją na organkach albo, no nie wiem, na flecie?
II Sonata, czy Marsz Mendelssohna?
Pieniądze nie zagwarantują ci tego, iż nie będziesz głodny. Po „cudownej” nocy w lodowatych objęciach deszczu i spakowaniu przynajmniej dwukrotnie cięższego namiotu (a musicie wiedzieć, że lekki i tak wcale nie był – 4-osobowy namiot– tylko taki udało się nam pożyczyć. Myśleliśmy sobie wtedy – super, dobre i to. No nie, nie dobre. Zwłaszcza po tym jak caluteńki przesiąknął wodą), ruszyliśmy w podróż powrotną do domu. Co się okazało po drodze? A no to się okazało, że skończyło się jedzonko. A sklepy zamknięte… Przykro, smutno, żal – z grzeczności nie powiem, gdzie ściskał. Z dzisiejszej perspektywy to niepojęte, ale wtedy (2000 rok), w niedzielę sklepy były zamknięte (a przynajmniej te na naszej trasie). Chociaż nie, zaraz, przecież to całkiem aktualna perspektywa – niech żyje wolna niedziela handlowa! Także… Wiecie. Powiem tylko tyle – gdy jesteś mokry niczym ta przysłowiowa kura i poturbowany nieprzespaną nocą jak sto całych nieszczęść (a może nawet sto plus pół dodatkowej porcji nieszczęścia, bo ta okrąglutka powyższa liczba to, w twoim przypadku, zdecydowanie za mało), burczenie w brzuchu dobija. Tak, tak. Kiszki marsza grają i gwarantuję ci, to bardziej marsz żałobny, aniżeli ten od Mendelssohna. ;-D Ucz się na moich błędach. Dobrze Ci radzę. Z całego serca i ze zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości. 😉
No to tyle porad ode mnie. Częstuj się i czerp całymi garściami. A, i koniecznie daj znać w komentarzu, czy na coś się przydały. Tyle życzliwości i serdeczności w jednym miejscu, w dodatku zupełnie za free. Nic tylko korzystać. 😉
Wysoka, Trzy korony – Pieniny
Na tej samej wycieczce, w tak zwanym międzyczasie, oprócz Wysokiej zdobyliśmy jeszcze Trzy Korony, niedużą górkę (najwyższy szczyt Pienin Środkowych należący do Masywu Trzech Koron, 982 m n.p.m.), która jednak nie zalicza się do KGP, więc nie będę o niej pisał. 2 dni i około 170 kilometrów – to chyba najlepsze podsumowanie aktywnych wakacji. A za kilkanaście dni rozpoczęcie roku szkolnego i II klasa liceum…
Świetne czasy, a przede mną, chociaż jeszcze o tym nie wiem, świetlana przyszłość. 😉 Tym zdaniem kończę i opuszczam Was na moment. Do przeczytania w kolejnej części wpisu. Cześć!